Ojej! Patrzcie, co tu się znalazło! I to całkiem szybko! :o
rozdział nie najdłuższy, nie najktótszy, najlepszy też nie, ale mama mammariss jest z niego dumna :')
Bon apetit! albo po prostu: miłego czytania!!
***
Po pierwsze: wreszcie mogłam pozbyć się kul (które, swoją drogą, są naprawdę nieporęczne)
Po drugie: pierwsze, co zrobiłam kiedy w końcu zeszłam z drzewa (przy okazji spadając z ostatniego schodka tej przeklętej drabinki) i stanęłam pewnie na nogach, to powiedzenie na głos: DAJCIE MI JEŚĆ.
Jak na dziewczynę lat piętnaście jadłam naprawdę dużo. Jakbym była jakimś sportowcem potrzebującym potrójnych porcji jedzenia, żeby jakoś przetrwać dzień. Żarłam i żarłam, nic więcej nie robiłam, w końcu moja mama się zaniepokoiła i wysłała mnie do dietetyka, ale kiedy ten stwierdził, że mam znakomitą przemianę materii, i wygląda na to, że uprawiam dużo sportu, przez co automatycznie pochłaniam więcej. Dobry żart. Ja i sport? Mama odpuściła sobie wizyty u specjalistów, kiedy piąty z rzędu stwierdził to samo. Mama powiedziała wtedy: "Uff! To nie rak!", a ja uciekłam z domu na trzy dni. Sama do końca nie wiem, czemu.
Jak na dziewczynę lat piętnaście jadłam naprawdę dużo. Jakbym była jakimś sportowcem potrzebującym potrójnych porcji jedzenia, żeby jakoś przetrwać dzień. Żarłam i żarłam, nic więcej nie robiłam, w końcu moja mama się zaniepokoiła i wysłała mnie do dietetyka, ale kiedy ten stwierdził, że mam znakomitą przemianę materii, i wygląda na to, że uprawiam dużo sportu, przez co automatycznie pochłaniam więcej. Dobry żart. Ja i sport? Mama odpuściła sobie wizyty u specjalistów, kiedy piąty z rzędu stwierdził to samo. Mama powiedziała wtedy: "Uff! To nie rak!", a ja uciekłam z domu na trzy dni. Sama do końca nie wiem, czemu.
Omal nie zeszłam nan zawał, kiedy z drzewa po lewo wyszła dziewczyna. Dosłownie się z niego wyłoniła. Nie pytajcie mnie, jak to zrobiła. Musiała być po prostu super szczupła. Była młoda, nie mogła mieć więcej jak 16-17 lat, była niższa ode mnie i prawdopodobnie od każdego kto nie osiągnął wieku jedenastu lat. Miała włosy długie do pasa i mieniące się wszystkimi odcieniami pomarańczowego oraz niesamowicie zielone oczy. Miała elfią urodę i spiczaste uszy. Ubrana była w liliowy chioton i sznurowane sandały.
- Na Zeusa! Chcesz mieć na sumieniu biedną i głodną nastolatkę?
Zarumieniła się na zielono.
- Wybacz, nie chciałam cię przestraszyć.
- Na chęciach się skończyło...
- Jak ci na imię?
Dziewczyna jest bezpośrednia...
Dziewczyna jest bezpośrednia...
- Mam na imię Leanne, ale wszyscy mówią mi Annie. A tobie? Stokrotka? Paprotka? a może Wiewióreczka z woreczka?
Chyba nie załapała żartu, bo zawstydziła się i nerwowo rozejrzała się wokoło. Odpowiedziała po chwili, ze wzrokiem wbitym w swoje stopy.
- Mam na imię Kalina.
Kalina malina, miałam ochotę powiedzieć, ale nie chciałam jej jeszcze bardziej peszyć.
- Miło mi. Słuchaj, czy wiesz może, gdzie znajdują się stołówki? Totalnie straciłam orientację, wiem tylko, że jeśli zaraz czegoś nie zjem, umrę z głodu i trzeba będzie mnie gdzieś pochować.
- My tu nie chowamy. My palimy zwłoki - Rzuciła to ot tak sobie i chyba nie do końca świadomie, ale i tak przeraziła się i zasłoniła sobie usta dłonią, jednocześnie mnie przepraszając za swój brak taktu, co brzmiało mniej więcej tak:
- Pszezbidehxxdhx crfre edwdxjhwaxrf.
- Spoko, nic się nie stało, ale czy mogłabyś mnie po prostu zaprowadzić do tych stołówek, bez wspominania o paleniu zwłok?
W odpowiedzi jedynie pokiwała głową.
- Świetnie. No to idziemy.
I ruszyłam przed siebie, nie znając drogi. Geniusz. Przystanęłam więc i obejrzałam się za siebie, uśmiechając się zachęcająco. Kiwnęła głową i ruszyłyśmy ramię w ramię, nie odzywając się do siebie ani słowem.
***
Musicie wiedzieć, że naprawdę trudno jest wejść niepostrzeżenie do stołówek podczas obiadu. Jest to o tyle trudne, że choćbyś już prawie, prawie dotarł do swojego stolika po cichu i nie zwracając na siebie uwagi, i tak jakiś dzieciak krzyknie za tobą: "Hej, nowa, patrz pod nogi", po czym oczywiście podkłada ci tą swoją cholerną nogę, jakby nie mógł jej trzymać pod stołem jak cywilizowany człowiek, tylko macha nią w te i we wte i wiadomo, że w końcu nawinie mu się ktoś taki jak Leanne, która potyka się podnosząc swój plecak z podłogi. No więc rzeczywiście potknęłam się o jego nogę okutą w spiżowe nagolenniki i o mało co wywinęłam orła. Na szczęście znalazł się jakiś całkiem przystojny brunet który złapał mnie tuż nad ziemią. Czy tylko mi się wydaje, że ilekroć się potykałam czy przewracałam łapał mnie jakiś przystojniak?! Muszę się częściej przewracać...
- Dzięki - rzuciłam na wydechu, bo gościu miał NAPRAWDĘ niesamowite oczy. NAPPAWDĘ. Jeśli kiedykolwiek będę miała syna, ma on mieć takie oczy. Morskie. Zielono-niebieskie ze złotymi plamkami w kącikach. Patrzyłam na niego jak głupia, z lekko rozwartymi wargami.
- Wszystko w porządku? - zapytał, ale ja nie mogłam się odezwać, więc tylko kiwnęłam głową.
- Dobrze - i postawił mnie na nogi. Miałam szeroko otwarte oczy i oddychałam płytko. Musiałam wziąć małą poprawkę: on wcale nie był całkiem przystojny. Był cholernie przystojny, w dodatku zajęty. Skąd to wiem? Kiedy tylko zobaczyłam podejrzliwy wzrok Annabeth skierowany prosto we mnie wiedziałam, że nie jest jej obojętny.
- Jestem...
- Proszę o ciszę! - uroczemu chłopakowi przerwał Chejron który wbiegł sobie kłusikiem między stoliki i chwicił winogrona, które zamierzał władować sobie do buzi. Powstrzymał się jeszcze chwilę i odchrząknął, po czym przemowił donośnym głosem, jakiego po pół-koniu nikt by się nie spodziewał. Pomijając fakt, że nikt by się nie spodziewał pół-konia w swojej stołówce.
- Dzisiaj odbędzie się bitwa o sztandar!
Przy każdym stoliku zapanował chaos, ludzie śmiali się i gwizdali, każdy miał szeroki uśmiech na twarzy.
Chjeron uniósł w górę palec i wszyscy się uciszyli, a wtedy dokończył:
- Chciałbym przypomnieć, że domek Demeter dostał ostatnio zakaz na grę, za powiązanie całej przeciwnej drużyny kolczastymi pnączami i wzięcie sobie sztandaru...
- Było zabawnie! - krzyknął ktoś od Demeter ale natychmiast został uciszony przez dwustupięćdziesięciu obozowiczów, którzy jak jeden mąż się na niego spojrzeli. Chejron kontynuował.
- ...więc będziecie musieli wymyślić sobie składy uwględniając brak uczestnictwa w zabawie ze strony domku nr 4. Poza tym, jutro w obozie zjawią się nasi drodzy goście.
Teraz chyba nawet sam Zeus nie zdołałby uciszyć obozowiczów. Takiego hałasu nie ma nawet na koncercie Marsów. Ludzie szaleli i byle prośby Chejrona o spokój i zajęcie swoich miejsc nie robiły na nich żadnego wrażenia. Chyba jako jedyna nie skakałam z radości aż do nieba i we względnym spokoju żułam swojego kotleta. Od czasu do czasu jakiś narwaniec szturchnął mnie w ramie, raz czy dwa wylano na mnie sok, ale poza tym? Cisza i spokój.
Kiedy wszystko się trochę uspokoiło, a ludzie powrocili na swoje miejsca i zaczęli jeść, szturnęłam jakiegoś chłopaka, który siedział obok mnie i właśnie mierzył w kolegę bitymi ziemniakami używając łyżki jako katapulty.
- O co chodzi, jacy goście?
Spojrzał na mnie najpierw z wyrzutem, bo szturchając go spowodowałam, że źle wymierzył i nie trafił w kumpla, a potem z niedowierzaniem.
- Jak to? Nie wiesz?
- A co ja? Wikipedia?
Wzruszył ramionami. Nienawidziłam, kiedy ktoś wzruszał ramionami.
- W sumie powinnaś to wiedzieć. Nastawiamy się na to spotkanie od miesięcy.
Zaczynał mnie irytować.
- Jakie spotkanie?
- Takie jedne. Nie zrozumiesz.
- Powiedz po prostu.
- Kojarzysz Jasona?
Mój wzrok padł na wysokiego blondyna siedzącego samotnie przy stoliku Zeusa. Naprawdę mu współczułam. Nie ma nic fajnego w byciu wyjątkiem wśród wyjątków. Wiem coś o tym.
- No więc?
- Przyjeżdża delegacja.
- Skąd?
- Z obozu Jupiter. Będzie się działo.
Jason pochodził z obozu Jupiter. Tak powiedziała Sophie. Musiał się nieźle denerwować, skoro miał się spotkać ze swoimi dawnymi kolegami. Ciekawe, czy utrzymuje z nimi kontakt.
Może to było głupie, ale rzuciłam swoje sztućce na talerz i wstałam od stołu, po czym przysiadłam się do Jasona. Spojrzał na mnie najpierw zdumiony, a potem znudzony.
- Nie możesz tu usiąść. To zabronione.
- Mam to gdzieś.
Westchnął po czym obrócił się na ławce w moją stronę.
- Słuchaj. Ani ty, ani ja nie chcemy mieć kłopotów. A zaraz ktoś przyjdzie i skopie nam obojgu tyłki. Więc z łaski swojej, zabieraj swoje cztery litery od mojego stolika, jeśłi nie chcesz mieć przerąbane.
Nie ruszyłam się z miejsca. Westchnął ponownie i tym razem po prostu wstał od stołu i odszedł w dół zbocza, po ścieżce z białych kamieni.
Zerwałam się z ławki i dogoniłam syna Zeusa. Jupitera. Nieważne.
- Jestem Leanne, ale przyjaciele mówią mi Annie.
- Wiem kim jesteś.
- Miło.
Ciekawe skąd wiedział, kim jestem. Nie byłam popularna w obozie, na pewno nie z tego, że przesypiałam całe dnie i noce. Szliśmy przez chwilę w ciszy. Patrzyłam w niebo, po którym płynęły na zachód białe kłębuszki chmur.
- Musisz się bardzo denerwować przybyciem delegacji, prawda?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Ja... Skąd wiesz?
Poczułam satysfakcję. Co jak co, ale na ludziach i ich emocjach znam się nie najgorzej.
- Widzę to. Obstawiam, że przybywa w niej ktoś, o kim chciałbyś raczej zapomnieć. Albo wróg, albo była dziewczyna.
Skrzywił się, gdy usłyszał słowa "była dziewczyna". Trafiony.
- Jak ma na imię?
- Reyna - odpowiedział machinalnie.
- Czyją jest córką?
Rzucił mi jeszcze jedno, podejrzliwe spojrzenie, ale odpowiedział.
- Bellony.
Otworzyłam usta szeroko, bo choćbym była historycznym geniuszem, za nic nie ogarniałam, kim jest Bellona. Z całym szacunkiem. Mój nowy kolega pędził jednak z tłumaczeniem.
- Bellona jest boginią wojny, rzymskim i żeńskim odpowiednikiem Aresa.
- Załapałam. A kim ta Reyna jest, że przyjeżdża?
- Pretorem.
Pokiwałam głową udając, że wszystko rozumiem. Na szczęście Jason chyba się zorientował, że nie do końca wiem, co do mnie mówi i na jego twarzy dostrzegłam cień uśmiechu.
- Pretor to najwyższy urzędnik w obozie Jupiter, coś jak Pan D. w obozie Herosów. Pilnuje porządku w mieście i w kohortach.
- W czym?
- Kohorty to coś jak domki u nas. Tyle że tam nie przydziela się do nich ze wzglądu na boskiego rodzica, tylko na umiejętności.
- Nieźle to wszystko pokręcone.
W odpowiedzi jedynie pokiwał głową. Dopiero teraz zauważyłam tatuaż na jego ramieniu, przedstawiąjący skrót SPQR i dwanaście kresek. Już otwierałam usta, żeby zapytać go, co in oznacza, ale uprzedził mnie i sam wytłumaczył.
- To tatuaż Pretora.
A więc był pretorem. Ale czemu zrezygnował?
- A kreski?
- Tyle lat byłem w obozie Jupiter. Dwanaście.
- Ale co robisz tutaj? Miałeś dobrą pozycję, zapewne wszyscy cię szanowali... Czemu zrezygnowałeś?
Nie odpowiedział od razu. Zapatrzył się w horyzont. Potem zaledwie wyszeptał:
- Zrezygnowałem, bo nie czułem się więcej rzymianinem. Poza tym, tu jest Piper. A nowym pretorem został mój przyjaciel, Frank. Jest świetny i będzie się genialnie dogadywał z Reyną. Ja naprawdę czuję się Grekiem.
o nic więcej nie zapytałam.
Przestąpiłam z nogi na nogę, o rany, chyba pierwszy raz w życiu byłam zawstydzona. Mimo to podniosłam głowę i tym razem już wyraźnie powtórzyłam pytanie. Twarz Megi rozświetlił uśmiech. Myślę, że po cichu liczyła na to, że do właśnie do niej zwrócę się o pomoc. Szczerze powiedziawszy, nikt inny się nie nadawał.
- Jasne. Ale najpierw musimy chyba znaleźć ci jakąś broń. Coś odrobinę groźniejszego od dmuchanego balona.
Otworzyłam usta i już miałam powiedzieć, że to wcale nie było takie śmieszne, ale zdążyła się odwrócić i ruszyć w stronę niewielkiej szopy stojącej nieopodal stołówek.
Okey. Odwołuję. Wcale nie była niewielka. Była większa od mojego starego mieszkania. A musicie wiedzieć, że zanim moja mama poznała Pata, ledwo wiązałyśmy koniec z końcem. Mieszkałyśmy w obskórnym mieszkanku, dwupokojowym, a właściwie półtorapokojowym. Mama miała pracę na pół etatu w jakimś sklepie.
Pat nas uratował. Wyciągnął nas z mieszkania i spłacił długi. Nie ukrywam, że był bogoaty. Ale nie tylko w pieniądze. Miał bogate wnętrze. Był wrażliwy i opiekuńczy, i naprawdę go lubiłam. Po tym, jak były mąż mamy zostawił ją samą z wielkimi długami, które sam porobił grając w karty, naprawdę mało kto zwracał uwagę na kogoś tak niepozornego jak młoda sprzedawczyni w osiedlowym sklepie. Ale Pat jest inny. I dzięki mu za to.
W szopie było mnóstwo broni. Kojarzycie taki film 300? Tego żelastwa było mniej więcej tyle, ile posiadały obie armie ścierające się ze sobą.
Nie ukrywam, że wybór broni mnie przerósł. Podobały mi się misternie wykonane miecze, proste łuki i błękitne szpady. Jednak każda kolejna wzięta w dłonie sprawiała wrażenie wielkiej żelaznej bransolety, nie przedłużenia ręki. Żadna się nie sprawdziła. Nie wiem, ile czasu spędziłyśmy w ciemnym wnętrzu szopy, ale koniec końców Megi wręczyła mi do ręki sztylet. Był koszmarnie wyważony, ale na razie musiał mi wystarczyć. Wybiegłyśmy z szopy i w mgnieniu oka znalazłyśmy się na arenie, która była niemal pusta. Nie wiedziałam, gdzie się wszyscy podziali, ale w głębi ducha cieszyłam się, że zaledwie cztery osoby obecne na arenie, z czego dwie wyjątkowo zajęte sobą nawzajem, będą oglądać jak stawiam pierwsze kroki w sztuce walki na miecze/sztylety/łuki/słowa/szpilki.
Delikatnie mówiąc, moje pierwsze lekcje szermierki wypadły mniej więcej tak, jak zaśpiewanie prababci sto lat na setnych urodzinach. Porażka. Wypiszę może w punktach, bo tak będzie lepiej:
1. Megi uczy Annie.
2. Megi walczy z Annie.
3. Annie przegrywa osiem pojedynków z rzędu.
4. Annie siada na piachu i zdecydowanie odmawia kolejnego pojedynku.
5. Ostatecznie Annie wstaje i... !
Nie pytajcie mnie, jak to się stało. Sama nie wiem. Ale kiedy przez bite półtorej godziny powtarza się te same manewry, i ma się niejednokrotną okazję przyjrzeć się, jak poprawnie takowe wykonać, w pewnym momencie załapujesz. Tak było też ze mną. Załapałam. Po prostu wstałam z piachu i przyjęłam pozycję. A potem rzuciłam się na Megi, która się tego nie spodziewała. Trzymałam mój sztylet przed twarzą i cięłam nim raz po raz. A kiedy nasze sztylety się skrzyżowały, po prostu wytrąciłam jej go z rąk.
I tak trzy razy z rzędu.
Nawet nie zauważyłam, kiedy na arenie zebrał się kilkudziesięcio osobowy tłum. Około czterdziestu gapowiczów siedziało i wglapiało się we mnie, kiedy po raz czwarty rozbroiłam Megi. Stałam na środku areny, dysząc, ze sztyletem opuszczonym ku dołu i nie mogąc się nadziwić, skąd się ci ludzie tutaj wzięli. Wtedy przez nastolatków w pomarańczowych koszulkach zaczął przepychać się Max. Wypadł na środek areny krzycząc na gościa, który go popchnął. Uśmiechnęłam się pod nosem. Max miał na sobie lekką zbroję, a przy pasie jak zawsze wisiał mu jego miecz. W dodatku pod pachą niósł jakiś pakunek. Podszedł do nas i bez zbędnych wstępów po prostu włożył mi pakunek w ręce, a ja nie zdążyłam nawet mrugnąć. Odwrócił się, ale na odchodnym rzucił w moją stronę:
- Nieźle sobie radzisz, jak na nowicjusza.
I zaczął z powrotem wpychać się między ludzi, których przybywało. Patrzyłam jeszcze przez chwilę jak jego czupryna znika między innymi, a potem spojrzałam na pakunek. Był ciężki i miękki, przez co trudno było ocenić, co to jest. Więc go rozwinęłam.
Z szarego papieru wyciągnęłam przepięknie ozdobioną pochwę z czarnej skóry. Była obszyta srebrną nicią, dodatkowo była wybijana srebrnymi ćwiekami. Z jej wnętrza wysunęłam najpiękniejszy sztylet, jaki kiedykolwiek widziałam. Miał długość około czterdziestu centymetrów. Był wykonany z niebiańskiego spiżu, ostrze mieniło się lekko na błękitno. Rękojeść była obwiązana czarnym rzemieniem, tworząc wygodny uchwyt. W głowni umieszczono niewielki szafir, mający taki sam odcień jak moje oczy. Sztylet był idealnie wyważony, a ozdoba w głowni nie sprawiała, że broń była cięższa. Był idealny.
Pławiłam się jeszcze w zachwytach nad moją nową bronią, kiedy ktoś krzyknął.
- Orient, Annie!
Max najwyraźniej zmienił zdanie i wcale nie zamierzał opuszczać areny. Teraz pędził na mnie w między czasie sięgając do pochwy i wyciągając z niej swój miecz. Uśmiechnęłam się i ledwo zdążyłam porządnie chwycić sztylet, a już musiałam odparowywać cios zadany mi z góry. Mojemu ramieniu bardzo nie podobała się siła, z jaką zadano cios. Krzyczało z bólu, ale kazałam mu siedzieć cicho. Kolejny zamach, tym razem z lewej z dołu. Max mnie nie oszczędzał. W pewnym momencie straciłam koncentrację i rozluźniłam ramię, za co przyszło mi zapłacić długim i krwawiącym cięciem w lewe ramię. Bolało jak diabli. Ale ktoś zaczął mnie dopingować. Najpierw ciche, pojedyncze głosy, potem całe trybuny wykrzykiwały moje imię. Max uśmiechał się pod nosem i mruknął:
- Masz fanów. Może w końcu pokażesz im, na co cię stać, bo na razie robisz tu jakąś ckliwą szopkę.
Jedno musicie wiedzieć: nie można wkurzać rannej laski, która trzyma w ręku sztylet.
O tak, wkurzył mnie. i słono za to zapłacił. Odgarnęłam włosy do tyłu i uśmiechnęłam się zalotnie.
- Proponuję układ. Jeśli wygram, przez miesiąc będziesz zobowiązany uczyć mnie wszystkiego, co mi tylko przyjdzie do głowy.
Jeśli mam już wygrać, to niech się czegoś nauczę. No chyba, że każę mu mnie nauczyć, jak się lata.
- Dobrze - zgodził się - Ale jeśli ja wygram, ty przez miesiąc będziesz musiała towarzyszyć mi na każdym szlabanie, jaki mi się dostanie.
- To nieuczciwe! - krzyknął ktoś z tłumu - Ty masz szlaban co drugi dzień!
- Więc teraz będę miał codziennie. Po to tylko, żeby zobaczyć, jak nasz mała słodka Leanne uczy się na własnych błędach. A może powinienem powiedzieć Lora?
Zawrzało we mnie.
- Oj, teraz przegiąłeś.
I rzuciłam się na niego z zamierem nauczenia go, jak się nie zachowywać, gdy patrzy na ciebie mamusia.
- Wszystko w porządku? - zapytał, ale ja nie mogłam się odezwać, więc tylko kiwnęłam głową.
- Dobrze - i postawił mnie na nogi. Miałam szeroko otwarte oczy i oddychałam płytko. Musiałam wziąć małą poprawkę: on wcale nie był całkiem przystojny. Był cholernie przystojny, w dodatku zajęty. Skąd to wiem? Kiedy tylko zobaczyłam podejrzliwy wzrok Annabeth skierowany prosto we mnie wiedziałam, że nie jest jej obojętny.
- Jestem...
- Proszę o ciszę! - uroczemu chłopakowi przerwał Chejron który wbiegł sobie kłusikiem między stoliki i chwicił winogrona, które zamierzał władować sobie do buzi. Powstrzymał się jeszcze chwilę i odchrząknął, po czym przemowił donośnym głosem, jakiego po pół-koniu nikt by się nie spodziewał. Pomijając fakt, że nikt by się nie spodziewał pół-konia w swojej stołówce.
- Dzisiaj odbędzie się bitwa o sztandar!
Przy każdym stoliku zapanował chaos, ludzie śmiali się i gwizdali, każdy miał szeroki uśmiech na twarzy.
Chjeron uniósł w górę palec i wszyscy się uciszyli, a wtedy dokończył:
- Chciałbym przypomnieć, że domek Demeter dostał ostatnio zakaz na grę, za powiązanie całej przeciwnej drużyny kolczastymi pnączami i wzięcie sobie sztandaru...
- Było zabawnie! - krzyknął ktoś od Demeter ale natychmiast został uciszony przez dwustupięćdziesięciu obozowiczów, którzy jak jeden mąż się na niego spojrzeli. Chejron kontynuował.
- ...więc będziecie musieli wymyślić sobie składy uwględniając brak uczestnictwa w zabawie ze strony domku nr 4. Poza tym, jutro w obozie zjawią się nasi drodzy goście.
Teraz chyba nawet sam Zeus nie zdołałby uciszyć obozowiczów. Takiego hałasu nie ma nawet na koncercie Marsów. Ludzie szaleli i byle prośby Chejrona o spokój i zajęcie swoich miejsc nie robiły na nich żadnego wrażenia. Chyba jako jedyna nie skakałam z radości aż do nieba i we względnym spokoju żułam swojego kotleta. Od czasu do czasu jakiś narwaniec szturchnął mnie w ramie, raz czy dwa wylano na mnie sok, ale poza tym? Cisza i spokój.
Kiedy wszystko się trochę uspokoiło, a ludzie powrocili na swoje miejsca i zaczęli jeść, szturnęłam jakiegoś chłopaka, który siedział obok mnie i właśnie mierzył w kolegę bitymi ziemniakami używając łyżki jako katapulty.
- O co chodzi, jacy goście?
Spojrzał na mnie najpierw z wyrzutem, bo szturchając go spowodowałam, że źle wymierzył i nie trafił w kumpla, a potem z niedowierzaniem.
- Jak to? Nie wiesz?
- A co ja? Wikipedia?
Wzruszył ramionami. Nienawidziłam, kiedy ktoś wzruszał ramionami.
- W sumie powinnaś to wiedzieć. Nastawiamy się na to spotkanie od miesięcy.
Zaczynał mnie irytować.
- Jakie spotkanie?
- Takie jedne. Nie zrozumiesz.
- Powiedz po prostu.
- Kojarzysz Jasona?
Mój wzrok padł na wysokiego blondyna siedzącego samotnie przy stoliku Zeusa. Naprawdę mu współczułam. Nie ma nic fajnego w byciu wyjątkiem wśród wyjątków. Wiem coś o tym.
- No więc?
- Przyjeżdża delegacja.
- Skąd?
- Z obozu Jupiter. Będzie się działo.
Jason pochodził z obozu Jupiter. Tak powiedziała Sophie. Musiał się nieźle denerwować, skoro miał się spotkać ze swoimi dawnymi kolegami. Ciekawe, czy utrzymuje z nimi kontakt.
Może to było głupie, ale rzuciłam swoje sztućce na talerz i wstałam od stołu, po czym przysiadłam się do Jasona. Spojrzał na mnie najpierw zdumiony, a potem znudzony.
- Nie możesz tu usiąść. To zabronione.
- Mam to gdzieś.
Westchnął po czym obrócił się na ławce w moją stronę.
- Słuchaj. Ani ty, ani ja nie chcemy mieć kłopotów. A zaraz ktoś przyjdzie i skopie nam obojgu tyłki. Więc z łaski swojej, zabieraj swoje cztery litery od mojego stolika, jeśłi nie chcesz mieć przerąbane.
Nie ruszyłam się z miejsca. Westchnął ponownie i tym razem po prostu wstał od stołu i odszedł w dół zbocza, po ścieżce z białych kamieni.
Zerwałam się z ławki i dogoniłam syna Zeusa. Jupitera. Nieważne.
- Jestem Leanne, ale przyjaciele mówią mi Annie.
- Wiem kim jesteś.
- Miło.
Ciekawe skąd wiedział, kim jestem. Nie byłam popularna w obozie, na pewno nie z tego, że przesypiałam całe dnie i noce. Szliśmy przez chwilę w ciszy. Patrzyłam w niebo, po którym płynęły na zachód białe kłębuszki chmur.
- Musisz się bardzo denerwować przybyciem delegacji, prawda?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Ja... Skąd wiesz?
Poczułam satysfakcję. Co jak co, ale na ludziach i ich emocjach znam się nie najgorzej.
- Widzę to. Obstawiam, że przybywa w niej ktoś, o kim chciałbyś raczej zapomnieć. Albo wróg, albo była dziewczyna.
Skrzywił się, gdy usłyszał słowa "była dziewczyna". Trafiony.
- Jak ma na imię?
- Reyna - odpowiedział machinalnie.
- Czyją jest córką?
Rzucił mi jeszcze jedno, podejrzliwe spojrzenie, ale odpowiedział.
- Bellony.
Otworzyłam usta szeroko, bo choćbym była historycznym geniuszem, za nic nie ogarniałam, kim jest Bellona. Z całym szacunkiem. Mój nowy kolega pędził jednak z tłumaczeniem.
- Bellona jest boginią wojny, rzymskim i żeńskim odpowiednikiem Aresa.
- Załapałam. A kim ta Reyna jest, że przyjeżdża?
- Pretorem.
Pokiwałam głową udając, że wszystko rozumiem. Na szczęście Jason chyba się zorientował, że nie do końca wiem, co do mnie mówi i na jego twarzy dostrzegłam cień uśmiechu.
- Pretor to najwyższy urzędnik w obozie Jupiter, coś jak Pan D. w obozie Herosów. Pilnuje porządku w mieście i w kohortach.
- W czym?
- Kohorty to coś jak domki u nas. Tyle że tam nie przydziela się do nich ze wzglądu na boskiego rodzica, tylko na umiejętności.
- Nieźle to wszystko pokręcone.
W odpowiedzi jedynie pokiwał głową. Dopiero teraz zauważyłam tatuaż na jego ramieniu, przedstawiąjący skrót SPQR i dwanaście kresek. Już otwierałam usta, żeby zapytać go, co in oznacza, ale uprzedził mnie i sam wytłumaczył.
- To tatuaż Pretora.
A więc był pretorem. Ale czemu zrezygnował?
- A kreski?
- Tyle lat byłem w obozie Jupiter. Dwanaście.
- Ale co robisz tutaj? Miałeś dobrą pozycję, zapewne wszyscy cię szanowali... Czemu zrezygnowałeś?
Nie odpowiedział od razu. Zapatrzył się w horyzont. Potem zaledwie wyszeptał:
- Zrezygnowałem, bo nie czułem się więcej rzymianinem. Poza tym, tu jest Piper. A nowym pretorem został mój przyjaciel, Frank. Jest świetny i będzie się genialnie dogadywał z Reyną. Ja naprawdę czuję się Grekiem.
o nic więcej nie zapytałam.
***
- Megi? Poszłabyś ze mną na arenę?
Po tym, jak omal nie doszło do niekontrolowanej bitwy na jedzenie oraz po dość osobistej rozmowie z Jasonem, zdecydowałam, że czas zacząć czuć się jak jedna z nich, jak heroska. Półbóg. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, było nauczenie się walczyć. W życiu bym nie pomyślała, że z własnej woli zechcę trzymać w ręku coś bardziej niebezpiecznego od noża do ogórków. Ale podeszłam do Megi, która właśnie tłumaczyła nowej dziewczynie, Fionie, gdzie są toalety. Dzisiaj rano przywiózł ją jej tata i jest co najmniej zdezorientowana. W każdym razie poczekałam na Megi i dopiero gdy odprawiła Fionę, podeszłam do niej i ledwie słyszalnie zapytałam ją, czy nie poszłaby ze mną na arenę.
- Annie, gdybyś mówiła ciszej, w ogóle chyba byś się nie odzywała. Błagam, głośniej.Przestąpiłam z nogi na nogę, o rany, chyba pierwszy raz w życiu byłam zawstydzona. Mimo to podniosłam głowę i tym razem już wyraźnie powtórzyłam pytanie. Twarz Megi rozświetlił uśmiech. Myślę, że po cichu liczyła na to, że do właśnie do niej zwrócę się o pomoc. Szczerze powiedziawszy, nikt inny się nie nadawał.
- Jasne. Ale najpierw musimy chyba znaleźć ci jakąś broń. Coś odrobinę groźniejszego od dmuchanego balona.
Otworzyłam usta i już miałam powiedzieć, że to wcale nie było takie śmieszne, ale zdążyła się odwrócić i ruszyć w stronę niewielkiej szopy stojącej nieopodal stołówek.
Okey. Odwołuję. Wcale nie była niewielka. Była większa od mojego starego mieszkania. A musicie wiedzieć, że zanim moja mama poznała Pata, ledwo wiązałyśmy koniec z końcem. Mieszkałyśmy w obskórnym mieszkanku, dwupokojowym, a właściwie półtorapokojowym. Mama miała pracę na pół etatu w jakimś sklepie.
Pat nas uratował. Wyciągnął nas z mieszkania i spłacił długi. Nie ukrywam, że był bogoaty. Ale nie tylko w pieniądze. Miał bogate wnętrze. Był wrażliwy i opiekuńczy, i naprawdę go lubiłam. Po tym, jak były mąż mamy zostawił ją samą z wielkimi długami, które sam porobił grając w karty, naprawdę mało kto zwracał uwagę na kogoś tak niepozornego jak młoda sprzedawczyni w osiedlowym sklepie. Ale Pat jest inny. I dzięki mu za to.
W szopie było mnóstwo broni. Kojarzycie taki film 300? Tego żelastwa było mniej więcej tyle, ile posiadały obie armie ścierające się ze sobą.
Nie ukrywam, że wybór broni mnie przerósł. Podobały mi się misternie wykonane miecze, proste łuki i błękitne szpady. Jednak każda kolejna wzięta w dłonie sprawiała wrażenie wielkiej żelaznej bransolety, nie przedłużenia ręki. Żadna się nie sprawdziła. Nie wiem, ile czasu spędziłyśmy w ciemnym wnętrzu szopy, ale koniec końców Megi wręczyła mi do ręki sztylet. Był koszmarnie wyważony, ale na razie musiał mi wystarczyć. Wybiegłyśmy z szopy i w mgnieniu oka znalazłyśmy się na arenie, która była niemal pusta. Nie wiedziałam, gdzie się wszyscy podziali, ale w głębi ducha cieszyłam się, że zaledwie cztery osoby obecne na arenie, z czego dwie wyjątkowo zajęte sobą nawzajem, będą oglądać jak stawiam pierwsze kroki w sztuce walki na miecze/sztylety/łuki/słowa/szpilki.
Delikatnie mówiąc, moje pierwsze lekcje szermierki wypadły mniej więcej tak, jak zaśpiewanie prababci sto lat na setnych urodzinach. Porażka. Wypiszę może w punktach, bo tak będzie lepiej:
1. Megi uczy Annie.
2. Megi walczy z Annie.
3. Annie przegrywa osiem pojedynków z rzędu.
4. Annie siada na piachu i zdecydowanie odmawia kolejnego pojedynku.
5. Ostatecznie Annie wstaje i... !
Nie pytajcie mnie, jak to się stało. Sama nie wiem. Ale kiedy przez bite półtorej godziny powtarza się te same manewry, i ma się niejednokrotną okazję przyjrzeć się, jak poprawnie takowe wykonać, w pewnym momencie załapujesz. Tak było też ze mną. Załapałam. Po prostu wstałam z piachu i przyjęłam pozycję. A potem rzuciłam się na Megi, która się tego nie spodziewała. Trzymałam mój sztylet przed twarzą i cięłam nim raz po raz. A kiedy nasze sztylety się skrzyżowały, po prostu wytrąciłam jej go z rąk.
I tak trzy razy z rzędu.
Nawet nie zauważyłam, kiedy na arenie zebrał się kilkudziesięcio osobowy tłum. Około czterdziestu gapowiczów siedziało i wglapiało się we mnie, kiedy po raz czwarty rozbroiłam Megi. Stałam na środku areny, dysząc, ze sztyletem opuszczonym ku dołu i nie mogąc się nadziwić, skąd się ci ludzie tutaj wzięli. Wtedy przez nastolatków w pomarańczowych koszulkach zaczął przepychać się Max. Wypadł na środek areny krzycząc na gościa, który go popchnął. Uśmiechnęłam się pod nosem. Max miał na sobie lekką zbroję, a przy pasie jak zawsze wisiał mu jego miecz. W dodatku pod pachą niósł jakiś pakunek. Podszedł do nas i bez zbędnych wstępów po prostu włożył mi pakunek w ręce, a ja nie zdążyłam nawet mrugnąć. Odwrócił się, ale na odchodnym rzucił w moją stronę:
- Nieźle sobie radzisz, jak na nowicjusza.
I zaczął z powrotem wpychać się między ludzi, których przybywało. Patrzyłam jeszcze przez chwilę jak jego czupryna znika między innymi, a potem spojrzałam na pakunek. Był ciężki i miękki, przez co trudno było ocenić, co to jest. Więc go rozwinęłam.
Z szarego papieru wyciągnęłam przepięknie ozdobioną pochwę z czarnej skóry. Była obszyta srebrną nicią, dodatkowo była wybijana srebrnymi ćwiekami. Z jej wnętrza wysunęłam najpiękniejszy sztylet, jaki kiedykolwiek widziałam. Miał długość około czterdziestu centymetrów. Był wykonany z niebiańskiego spiżu, ostrze mieniło się lekko na błękitno. Rękojeść była obwiązana czarnym rzemieniem, tworząc wygodny uchwyt. W głowni umieszczono niewielki szafir, mający taki sam odcień jak moje oczy. Sztylet był idealnie wyważony, a ozdoba w głowni nie sprawiała, że broń była cięższa. Był idealny.
Pławiłam się jeszcze w zachwytach nad moją nową bronią, kiedy ktoś krzyknął.
- Orient, Annie!
Max najwyraźniej zmienił zdanie i wcale nie zamierzał opuszczać areny. Teraz pędził na mnie w między czasie sięgając do pochwy i wyciągając z niej swój miecz. Uśmiechnęłam się i ledwo zdążyłam porządnie chwycić sztylet, a już musiałam odparowywać cios zadany mi z góry. Mojemu ramieniu bardzo nie podobała się siła, z jaką zadano cios. Krzyczało z bólu, ale kazałam mu siedzieć cicho. Kolejny zamach, tym razem z lewej z dołu. Max mnie nie oszczędzał. W pewnym momencie straciłam koncentrację i rozluźniłam ramię, za co przyszło mi zapłacić długim i krwawiącym cięciem w lewe ramię. Bolało jak diabli. Ale ktoś zaczął mnie dopingować. Najpierw ciche, pojedyncze głosy, potem całe trybuny wykrzykiwały moje imię. Max uśmiechał się pod nosem i mruknął:
- Masz fanów. Może w końcu pokażesz im, na co cię stać, bo na razie robisz tu jakąś ckliwą szopkę.
Jedno musicie wiedzieć: nie można wkurzać rannej laski, która trzyma w ręku sztylet.
O tak, wkurzył mnie. i słono za to zapłacił. Odgarnęłam włosy do tyłu i uśmiechnęłam się zalotnie.
- Proponuję układ. Jeśli wygram, przez miesiąc będziesz zobowiązany uczyć mnie wszystkiego, co mi tylko przyjdzie do głowy.
Jeśli mam już wygrać, to niech się czegoś nauczę. No chyba, że każę mu mnie nauczyć, jak się lata.
- Dobrze - zgodził się - Ale jeśli ja wygram, ty przez miesiąc będziesz musiała towarzyszyć mi na każdym szlabanie, jaki mi się dostanie.
- To nieuczciwe! - krzyknął ktoś z tłumu - Ty masz szlaban co drugi dzień!
- Więc teraz będę miał codziennie. Po to tylko, żeby zobaczyć, jak nasz mała słodka Leanne uczy się na własnych błędach. A może powinienem powiedzieć Lora?
Zawrzało we mnie.
- Oj, teraz przegiąłeś.
I rzuciłam się na niego z zamierem nauczenia go, jak się nie zachowywać, gdy patrzy na ciebie mamusia.
***
Kiedy po pojedynku pobiegliśmy oboje do obozowej infirmerii, byliśmy w lepszych humorach niż kiedykolwiek. Ponury Max, którego poznałam, okazał się całkiem równym gościem. Wpadliśmy ze śmiechem do wielkiego pomieszczenia i Max popchnął mnie na najbliżej łóżko. Odegrałam się oblewając mu przód koszulki wodą ze szklanki. Spojrzał na mnie z udawanym oburzeniem i już miał zamiar się na mnie rzucić, kiedy zza parawanu wyłonił się Chejron. Siedział w swoim wózku i najwyraźniej zaskoczyła go nasza obecność tutaj. Uspokoiliśmy się jak na zawołanie, od czasu do czasu jeszcze prychając pod nosem, nie mogąc się powstrzymać.
- Na Zeusa, jak wy wyglądacie. Chcecie dostać tężca?
Rzeczywiście, prezentowaliśmy się nie najlepiej. Ja miałam potargane włosy, tak że wyglądałam, jakbym dopiero co zsiadła z motocyklu, w dodatku miałam ubłocone nogi i pocharatane kostki. Moja rana na ramieniu wciąż krwawiła a na policzku już zaczął wykwitać piękny siniak. Max wcale nie był lepszy. Miał podarty podkoszulek i pocięte ramiona. W dodatku miał rozciętą wargę i łuk brwiowy. mimo to uśmiechaliśmy się szeroko i sam Chejron nie mógł się nadziwić naszej radości. Opatrzył mnie i nakarmił ambrozją, która smakowała jak lody waniliowe z winogronami, a potem zajął się Maxem. Ten, za każdym razem gdy stary centaur odwracał się po kolejny bandaż lub plaster, parodiował go, przez co ja dostawałam ataków śmiechu. W końcu Chejron nas wygonił i powiedział, że następnym razem mamy trochę bardziej uważać.
- Zwłaszcza ty, Leanne - rzucił na odchodne. - Nie chcemy żeby ci się stała krzywda, prawda?
- Jasne, szefie! - odkrzyknęłam i pognałam w dół zbocza, prosto do zbrojowni. Za chwilę miała się zacząć bitwa o sztandar. Czułam motylki w brzuchu i coś jeszcze. Czułam się jak w domu.
***
- Pękasz, Stoner? - rzuciłam, kiedy chłopak wycierał sobie krew spływającą mu z rozciętej wargi. Wzrok miał dziki, ale uśmiechał się, przez co wyglądał na szaleńca. Podobało mi się to. Splunął czerwoną śliną w piach i mruknął jeszcze:
- Chciałabyś.
Obojej czytaliśmy Harrego Potter'a, to nie ulegało wątpliwościom.
Wznowiliśmy nasz taniec ostrzy. Mój sztylet i jego miecz ścierali się ze sobą co jakiś czas, wydając charakterystyczne piski i szczęki. Cięłam go w ramię, płytko, ledwo drasnęłam. On w chwilę później przedarł się przez moją obronę i trafił mnie głowicą w policzek. Czułam jak pękają mi naczynka i straciłam chwilę na zastanawienie się, jak ja się pokażę z taką posiniaczoną mordą publicznie. Jednak niemal natychmiast dotarło do mnie, że każdy ma tu jakieś obrażenia, większe, mniejsze, i każdy obnosi się z nimi jak z biżuterią. Jakby nosili najcenniejsze klejnoty świata.
- Coś ci nie idze, mój drogi. Pierwsza lekcja: jak nie przegrywać z dziewczyną. Co ty na to? - rzuciłam, kiedy zrobiłam przewrót i uderzyłam go boleśnie płazem w udo.
- A może zechciałabyś się zamknąć i dopracować swoją obronę?
Mówiąc to ponownie ciachnął mnie kostkę. Miałam rozciętą skórę i krew sączyła mi się do buta, zabarwiając skarpetkę na różowo. Jak ja nienawidzę różowego.
- Może.
Kontynuowaliśmy. Ludzie na trybunach podzielili się na TEAM MAX i TEAM ANNIE. Bardzo mi się to spodobało. Najgłośniej krzyczały chyba Sophie z Megi i Annabeth, która wzięła się tam nie wiadomo skąd. Ryan solidarnie kibicował przyjacielowi.
W pewnym momencie potknęłam się chcąc zrobić wypad i Max wykorzystał to, alby powalić mnie na ziemię i stanąć nade mną okrakiem, podkładając mi ostrze pod gardło. Uśmiechał się triumfalnie.
- Poddajesz się, Leanne Asplin?
- Aż tak chcesz mnie mieć przy sobie, kiedy będziesz odrabiać szlabany? Słodko. A teraz daj mi wstać z łaski swojej.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
Nie zdążył nawet mrugnąć, kiedy przekręciłam się o sto osiemdziesiąt stopni, podcinając mu nogi i pokładając na zimny piach w jednej chwili. Usiadłam na nim i tak jak on mnie, podsunęłam mu ostrze do szyi.
- Poddajesz się, Maxie Stonerze?
- Aż tak chcesz się czegoś ode mnie nauczyć?
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Milczał. Jeśli się podda, uznają go za słabeusza i boidudka. Jeśli się podda, będzie to oznaczać, że jestem lepsza. Jeśli się podda, okaże szacunek i uznanie za pokonanie go.
- Poddaję się.
Trybuny wybuchły w nagłym okrzyku radości. Wiwatowali wszyscy. Wstałam z Maxa i wyciągnęłam do niego rękę, aby pomóc mu się podnieść. Chwycił ją uśmiechając się.
- Dziękuję za wspaniały pojedynek, panie Stoner.
Przerwał otrzepywanie spodni z wilgotnego piachu. Uśmiechnął się. Miał taki ciepły uśmiech.
- To ja dziekuję, panno Asplin.
Megi wbiegła na arenę. Miała wypieki na twarzy i potargane włosy. Stanęła między nami i uniosła moje ramię ku górze. Tłum wiwatował, skandowano moje imię, gwizdano i klaskano, a ja czułam, że jestem częścią tej społeczności.
Wreszcie czułam się jak heros.
O Bogowie, ten rozdział jest taki abwskuqkvajndjgcjdchyshc *-* Czekam na nex i weny życzę! :3
OdpowiedzUsuńZdaje mi się czy coś będzie między Max'em a Annie?
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać następnego! Wpadnij do mnie! :3
Świetny rozdział!
OdpowiedzUsuńI jest długi! Nareszcie! :D ;P
Max i Annie <3 To jest miłość, mówię Wam! <3
Fajna ta rozmowa z Jasonem. Wyszedł tutaj fajnie... Chociaż ja go nie za bardzo lubię... o, ale trudno! :)
Pozdrawiam, weny życzę i z wielką niecierpliwością czekam na następny rozdział,
Spite
Super. Ekstra. Hiper (bogowie, tak to się pisze ?)
OdpowiedzUsuńKocham twoje opowiadania <3
Nie wiem, gdzie to zostawić, bo nie masz zakładki Spam, ani nic takiego, więc napiszę tutaj...
Wbijajcie do mnie na www.lilyijames-zdobyc-szczescie.blogspot.com
Wszystkie komentarze mile widziane :)
Super rozdział :)
OdpowiedzUsuńTeż chciałbym umieć pisać tak obszernie :)
Zapraszam również do mnie :)
http://www.uratujmarzenia.blogspot.com