niedziela, 5 marca 2017

ROZDZIAŁ XI part 2

- Wzywają cię. Do Wielkiego Domu.
Słysząc te słowa byłam pewna, że zwariowałam. Albo ja, albo oni. Dziś do Wielkiego Domu mieli zostać wezwani członkowie grup ratunkowych - a jakoś nie wydaje mi się, żebym była jednym z nich. 
Jason wyszedł speszony przed domek mówiąc, że na mnie poczeka. Wstałam z łóżka i rozejrzałam się w poszukiwaniu ubrania, które rzuciłam na oparcie któregoś z krzeseł. Zauważyłam, że Percy jeszcze nie wrócił - pewnie od kolacji siedział w Wielkim Domu i ustalał wszystko z Chejronem i resztą.
Ubrałam się naprawdę szybko i wybiegłam do Jasona w ciemną noc. Czekał na mnie siedząc na schodkach, ale gdy tylko zobaczył że wyszłam, wstał i pobiegł w stronę Wielkiego Domu. Nie miałam zbyt dużego wyboru i po krótkim wahaniu pobiegłam za nim.
W Wielkim Domu roiło się od ludzi. Zobaczyłam Megi i uśmiechnęłam się w duchu, bo to oznaczało, że idzie na misję. Nie mogło zabraknąć też samej Reyny i Franka. Nie widziałam nikogo, kto mógłby być trzecim członkiem rzymskiej grupy. Rozglądałam się dalej ponad głowami zgromadzonych i wtedy mój wzrok padł na twarz osoby, której nie spodziewałam się tu zobaczyć. Tu ani nigdzie indziej.
Charlie.
Zatkało mnie. Chłopak, którego przez pierwsze kilka dni uznawałam za halucynacje z przemęczenia i głodu, okazał się jak najbardziej prawdziwy. Rozmawiał jak gdyby nigdy nic z Annabeth. Wpatrywałam się w niego z szeroko otwartymi ustami i już miałam po cichutku wycofać się z salonu na ganek, kiedy znikąd między herosami pojawił się Chejron i poprosił wszystkich o uwagę.
- Herosi - rozpoczął swoje podniosłe przemówienie - jak wiecie zebraliśmy się, aby wysłać dwie grupy z tą samą misją - odnalezienia Oktawiana. Siadajcie, proszę.
Pokazał na wszechobecne kanapy, pufy i drewniane stołki, a sam schował się do swojego magicznego wózka. Skinął głową na Annabeth, która z plikiem kartek w ręku wystąpiła na środek.
- No więc tego... - przemówiła trochę kulawo dziewczyna - Przeczytam teraz osoby, które znajdą się w grupie greckiej. Są to Megi Fisher, Charlie McAllister i Leanne Asplin.
Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja szukałam wzrokiem mojego brata, Percy'ego, który może byłby mi to w stanie wytłumaczyć. 
Megi dosiadła się do mnie i miała mniej więcej taką minę, jakby ktoś kazał jej zjeść sto surowych kasztanów. Spojrzałyśmy po sobie i obie byłyśmy tak samo zdezorientowane.
Reyna wyczytała rzymską grupę, w której skład wchodziła ona, Frank i, ku mojemu zdziwieniu, Jason, który słysząc swoje imię poruszył się niespokojnie. Wszyscy usiedliśmy na krzesłach najbliżej Chejrona.
Centaur ponownie przemówił:
- Wspólnie uznaliśmy, że wymienione osoby najlepiej nadają się do wypełnienia zadania. Wierzymy w was. Wierzymy, że jesteście jedyną nadzieją Oktawiana. Tylko wy możecie go odnaleźć. I zrobicie to, ponieważ jesteście świetnymi herosami.
Siedziałyśmy wspólnie, ja i Megi, w totalnym szoku i niedowierzaniu. My. Na misję. To tak, jakby wytypować Toma do lepienia słoni z modeliny. Bardzo niekorzystne dobranie zadania do osoby mającej je wykonać.
Jedynie Charlie wydawał się całkowicie rozluźniony. Uśmiechał się głupkowato do wszystkich i raz po raz zamieniał parę słów z Jasonem.
Co jakiś czas łapałam się na tym, że się na niego gapię. Oto człowiek-zagadka stał przede mną i bynajmniej nie zamierzał rozpłynąć się w powietrzu w chwili, gdy mrugnę oczami. Na wszelki wypadek przymknęłam na chwilę oczy. Nie zniknął, był tam nadal i śmiał się z czegoś, co powiedział mu Jason. Nie pojmowałam tego. Przyznaję, czułam się dobrze z tym, że być może jest jakimś moim wytworem wyobraźni. A tymczasem on istniał naprawdę i ja, Leanne Asplin miałam spędzić z nim najbliższe tygodnie życia.
- Hej - Megi trąciła mnie po ramieniu - W porządku? Ślinisz się.
- C-co? - szybko wytarłam kącik ust wierzchem rękawa od pidżamy. Poczułam, jak się czerwienię. Musiałam szybko zmienić temat, bo Megi zerkała na mnie i uśmiechała się podejrzliwie, co wcale mi się nie podobało.  
- Właściwie kim on jest? - zapytałam może trochę zbyt cicho, bo zaraz Megi przysunęła się do mnie dając mi do zrozumienia, że nie usłyszała ani słowa z tego co do niej przed chwilą powiedziałam. Zbliżyłam swoje usta tak blisko jej ucha, jak tylko się dało i powtórzyłam pytanie. Ku mojemu rozczarowaniu, moja przyjaciółka nie za bardzo wiedziała, o co mi chodzi.
- No jak to? to jest Charlie, półbóg - i odwróciła się do Annabeth, żeby przedyskutować przebieg misji.  Przewróciłam oczami i zaczęłam przyglądać się chłopakowi z miejsca, gdzie siedziałam. Charlie rozmawiał żywo z Jasonem, z którym rozważał, czy powinni ruszyć w to samo miejsce i przeszukać je w podwójną liczbę osób, czy jednak rozdzielić się i przeszukać dwa razy więcej miejsc, ale za to mniej dokładnie. Chłopak z plaży nie wyglądał ani podejrzanie, ani niewinnie. Było w nim coś, co mnie intrygowało. Jakim cudem mógł tak szybko zniknąć z domku na drzewie Calvina? Albo jeszcze lepiej - skąd znał moje pełne imię? Z tego co pamiętałam, nie przedstawiłam się nikomu jak Leanne Olivia Riley-Asplin...
- Gapisz się.
Znowu to zrobił! Aż podskoczyłam ze strachu, a on stał sobie z tym cieniem uśmiechu na ustach, jakby zastanawiał się, czy uśmiechnąć się teraz, czy za parę chwil.
-  I skradając się do mnie miałeś na celu, właściwie co? - zapytałam oskarżycielsko. Nie podobało mi się, że działa na mnie w ten sposób. Intrygował mnie. I wkurzał. A to nigdy nie jest dobra mieszanka. Uśmiechnął się, w odpowiedzi na moje słowa. Miał ładny uśmiech.
- Chciałem zapytać jak się miewasz, ale skoro nie jestem mile widziany... - zawiesił głos w oczekiwaniu na moją reakcję, która oczywiście nastąpiła, i to dokładnie taka, jakiej się spodziewał.
- Nie! - prawie wykrzyknęłam, przez co kilka głów zwróciło się w naszym kierunku, a ja spiekłam raka. - To znaczy.. Nie, nie jesteś tu niemile widziany. Znaczy, jesteś mile widziany - gubiłam się w tym co mówiłam - Możesz zostać...
Uśmiechnął się szerzej i przysiadł obok mnie na kanapie. Przez chwilę oboje siedzieliśmy cicho, po czym zaczęliśmy mówić w tym samym momencie:
- Właściwie to kim...
- jestem ciekawy,..
Zaśmiał się szczerze i zauważyłam dołeczki w jego policzkach. Oj, niedobrze. Za duże stężenie uroku osobistego w jednym miejscu. S.O.S.
- Proszę, mów pierwsza.
Przymrużyłam oczy i, przyznaje się, zagapiłam się na niego. Znowu. Po chwili jednak otrząsnęłam się, ale już było za późno - pytanie zupełnie wyleciało mi z głowy!
Potrząsnęłam głową i spojrzałam na niego.
- Zapomniałam...
- Nie ma sprawy, kobietom często zdarza się to w moim towarzystwie - odparł z lekka dumą słyszalną w głosie.
- Naprawdę?
- Nie - uśmiechnął się, a w jego oczach zapaliły się wesołe iskierki.
Walnęłam go w ramię i już miałam powiedzieć coś błyskotliwego, kiedy Chejron uniósł rękę, aby uciszyć towarzystwo. Przeniosłam na niego swój wzrok - wyglądał poważnie. Może dlatego, że siedziałam wśród herosów, którzy wpatrywali się w niego jak w obrazek, albo, nie, wpatrywali się w niego jak w przewodnika, dowódcę. Ufali mu. Może właśnie dlatego ja też postanowiłam mu zaufać. Wziąć to wszystko na klatę. Pogodzić się z rzeczywistością. Może i nie pamiętam kluczowego momentu mojego życia, kiedy to rodzice zdecydowali się wysłać mnie do poprawczaka, ale zamierzam żyć tu i teraz, i dać z siebie wszystko, ruszając na ratunek temu wnerwiającemu, słomianowłosemu chłopcu.

środa, 8 kwietnia 2015

ROZDZIAŁ XI

 Ja wiem. 
Ja się starałam.
A przynajmniej, tak mi się wydawało. 
No ale za chiny i maliny nie dałam rady, no...
ALE JUŻ JEST :3
I mam szczerą nadzieję, że po testach zacznie się lawina rozdziałów
Trzymajcie kciukosy!

***

Bycie córką Posejdona nie należy do łatwych zajęć. Co chwila dzieci Demeter proszą cię o podlanie truskawek - a tłumaczenie, że woda nie bierze się znikąd nic nie daję. Więc muszę tachać to wiadro z wodą aż pod same pola i dopiero wtedy mogę zacząć działać, aż truskawki będą się pięknie błyszczeć po porannej kąpieli.
Kiedy poszłam do domku Hermesa, wszyscy w środku ucichli. Na szczęście miałam niewiele rzeczy do zabrania i nie musiałam tam wracać. Domek nr 3 był wzniesiony z szorstkiego, szarego kamienia, w którym ktoś umieścił miliony małych muszelek. Okna wychodziły na morze, oczywiście. W środku domek był zbudowany w większości z ciemnego, wiśniowego drewna. Znajdowała się tam też niewielka kamienna fontanna, do której ktoś nawrzucał mnóstwo złotych monet. Na środku pod ścianą stały trzy łóżka - pomiędzy drugim a trzecim wisiała granatowa narzuta. Zza niej wyszedł Percy - był trochę speszony, a w ręku trzymał sznurek, na którym rozwiesił narzutę.
- Na razie to musi wystarczyć - powiedział - przepraszam, nigdy nie przyszło mi na myśl, że będę dzielił domek z kimś jeszcze. Czasami co prawda wpada Tyson, ale zawsze tylko na parę dni.
- Kto to Tyson?
- Mój brat. Nasz - poprawił się szybko i zaczerwienił się.
- A dlaczego nie mieszka tu na stałe? Przecież bycie herosem i mieszkanie poza granicami obozu nie może się dobrze skończyć...
Przestąpił z nogi na nogę, nie wiedząc co powiedzieć.
Widzisz - zaczął - Tyson nie jest człowiekiem. Nawet w połowie. Jest... cyklopem.
Z wrażenia usiadłam na jednym z łóżek.
- C-cyklopem? Jak to możliwe?
- Powiedzmy, że tata lubi nimfy wodne...
- Ohyda! - wykrzyknęłam i wbrew wszystkiemu się roześmiałam, bo wydawało mi się to tak surrealistyczne, że mam brata cyklopa, że aż śmieszne.
Zaśmiał się razem ze mną i naprawdę mogłabym się do tego przyzwyczaić.
Ale Percy niemal natychmiast spoważniał i odchrząknał, wskazując niewielką szafkę w rogu.
- Tam możesz się rozpakować. Ja niestety muszę już iść na naradę, ale wiesz... Czuj się jak u siebie... Znaczy.. Bądź u siebie... Nieważne. Wrócę za dwie godziny. Może dłużej, jeśli Hood'owie znowu postanowią zagrać winogronami Dionizosa w ping-ponga.
I już chciał wyjąć, kiedy nagle się odwrócił i unósł palec do góry, wskazując sufit.

- Zapomniałbym - rzucił i podszedł do szafki stojącej przy drzwiach. Sięgnął za nią, i wyciągnął zakurzone podłużne pudełko. - Tata dał mi je kiedyś mówiąc, że kiedy nadejdzie czas, będę wiedział, co z nim zrobić. Myślę, że czas właśnie nadszedł.
Wręczył mi je bez słowa i wyszedł, spóźniony na radę. Delikatnie otworzyłam wieko i to co ujrzałam, przerastało wszelkie oczekiwania.

W pudełku znajdowało się nic innego, jak sztylet (nie wiem czemu, ale nagle wszyscy zaczęli mi dawać w prezencie broń). Był zrobiony z niebiańskiego spiżu, i od sztyletu od Max'a różnił go jedynie srebrny guzik w okolicy jelca. Niewiele myśląc, nacisnęłam na guzik, i krzyknęłam cicho. Na moich oczach broń zmieniła się w cienką obrączkę z zielonym oczkiem, takim samym, jaki tkwił w głowicy sztyletu. Schyliłam się po pierścionek i przejechałam palcem po kamieniu. Sztylet znów stał się sztyletem.
- Bez żartów - szepnęłam do siebie i jeszcze raz nacisnęłam guziczek. Pierścionek był lekki i skromny, i nikt nigdy nie pomyślałby, że może być czymś więcej niż tylko pierścionkiem. Przymierzyłam go. Pasował idealnie.
 - Annie! - dźwięk mojego imienia wyrwał mnie z osłupienia. Odwróciłam się z stronę drzwi akurat żeby zobaczyć, jak zdyszana Megi wpada na framugę i ledwo utrzymuje się w pionie. Dyszała ciężko i od razu zauważyłam, że coś jest nie tak.
- Megi? - zapytałam przestraszona. - Co się stało?
Spojrzała na mnie w ten sposób, że moje myśli natychmiast zalały najgorsze scenariusze:
1. Bariera ochronna przestała działać i potwory mogą swobodnie wchodzić do obozu i zabierać herosów na śniadanie, obiad i kolację.
2. Chejron zachorował i nie może dłużej prowadzić obozu.
3. Max znowu władował się w kłopoty.
4. Sophie powiedziała Leonowi, że się w nim durzy, a on ją odrzucił i teraz dziewczyna stoi na jakimś klifie i chce się rzucić w toń morza.
Te i wiele innym pomysłów wydawały mi się tak absurdalne, że aż prawdopodobne.
- Megi, co się dzieje, na gacie Zeusa?! - złapałam ją za ramiona i zaczęłam nią potrząsać jak jakiś maniak.
- Ktoś... - próbowała wykrztusić z siebie dziewczyna - Ktoś...
- Mów wreszcie!
- Porwali jednego z delegatów!
Odsunęłam się z niedowierzaniem i zaczęłam kręcił raz po raz głową.
- Kto?
- Oktawian - powiedziała Megi, a ja musiałam przyznać przed samą sobą, że trochę mi ulżyło - gdyby porwano Franka, którego zdążyłam polubić, rzuciłabym wszystko w cholerę i poszła go szukać.
- Jak?
Megi pokręciła głową z  wisielczą miną.
- Nie wiemy.

***

 Jedyne, co było wiadomo, to że nie zdążyli nawet usiąść przy jednym stole, aby rozpocząć negocjacje. Oktawian podobno zamknął się w pokoju gościnnym w Wielkim Domu i nie wychodził z niego ani na chwilę. Dopiero później okazało się, że to dlatego, że go tam nie ma. Jako że stało się to dokładnie w momencie, kiedy miała odbywać się rada, grupowi domków zostali w Wielkim Domu na zebraniu, na którym miało zostać ustalone, co dalej...

***

Pobiegłam z Megi do Wielkiego Domu i przysiadłyśmy na schodkach na werandzie, najwyraźniej nikt jeszcze nie wiedział, co się wydarzyło. Życie w obozie toczyło się jak dawniej - Afrodytki wdzięczyły się na plaży, dzieci Hefajstosa znosiły narzędzia do bunkru ukrytego w lesie a Malcolm, brat Annabeth, ganił jakiegoś świeżucha za deptanie truskawek. Słońce przygrzewało równo od rana, i niemal wszyscy siedzieli na plaży; dziś była sobota, dzień wolny od wszelakich zajęć,  chwila wytchnienia, i tylko ci, co chcieli, pracowali. Calvin razem z paroma innymi satyrami ścinali drzewo. 
- Nie waż się oskarżać nas o porwanie Oktawiana, Reyno! - rozległ się krzyk Jasona. Przez uchylone okno docierało do nas każde słowo wypowiadane w pokoju narad. Megi wstała i chciała się po cichu wycofać, ale zatrzymałam ją ręką. Jeśli mieli podjąć jakieś kroki, to chciałam dowiedzieć się o tym  wcześniej niż później.
- Uspokójcie się obydwoje! - to Annabeth, próbowała zapanować nad sytuacją.
- Zamknij się, Ann! To nie twoja sprawa!
Zza ściany dobiegło nas poruszenie i dźwięk upadającego krzesła.
- Nie waż się tak do niej mówić, zawszony kundlu! - Percy najwyraźniej nie zamierzał pozwolić, by obrażano jego dziewczynę.
- Annie, powinnyśmy iść - szepnęła przerażona Megi, ale uciszyłam ją syknięciem.
- Percy! Opanuj się, zrobisz mu krzywdę! - nagle poczułam błogi spokój i dopadła mnieochota na bezczynne leżenie na trawie i wpatrywanie się w niebo. Otrząsnęłam się po chwili i dostrzegłam tępy wyraz na twarzy Megi. Walnęłam ją w ramię i uniosłam brwi pytająco.
- Piper - powiedziała lekko rozkojarzona córka Ateny. - Piper i jej przeklęta czaromowa. Czasami jej zazdroszczę.
- Wszyscy usiądźcie! - zagrzmiał Chejron i zza ściany dało się usłyszeć szuranie krzeseł. Teraz słychać było tylko centaura. - Stało się coś, czego nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć. Reyno, zapewniam cię, że nie zrobił tego nikt z obozu herosów. A co do ciebie Jasonie, posądzałem cię o odrobinę więcej rozumu. Musimy założyć, że Oktawian został porwany przez siły, o których nie wiemy.
- Ekhmnn... - wtrącił niewątpliwie Pan D. - Cóż, trochę wiemy, a przynajmniej domyślamy się.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - w głosie Chejrona dało się dosłyszeć nutkę irytacji.
- Ta nowa dziewczyna, jak jej tam, Loreane Atkins, miała sen. Śnił jej się Pallas.
Dziewczyny krzyknęły a chłopcy nie mogli się zdobyć na nic więcej jak tylko "Bez jaj". Dionizos kontynuował.
- Myślę, że zbratał się z Dysnomiami. I Chione, bo z tego co mówiła Lorette, on nie przepiłował drzewa, tylko zamroził.
- I nie czułeś potrzeby podzielenia się tym z nami przez cały dzień?! - zawołał Chejron, wyraźnie wzburzony.
Megi dała mi wyraźny znak głową, że najwyższy czas się zmywać, a ja, nie wiedzieć czemu, przyznałam jej rację. Kiedy biegłyśmy w dół zbocza, naszych uszu doszedł jeszcze donośny krzyk Chejrona i ciche pyknięcie, jakby ktoś zniknął za jednym machnięciem ręki.

***

Całe tłumy zebrały się na trawniku przed Wielkim Domem i czekało na oświadczenie, które miał wygłosić Chejron. Centaur stał na podwyższeniu będącym schodkami do Wielkiego Domu i przyglądał się uważnie nastolatkom kłębiącym się wokół niego. Obok Chejrona stał, nieco poirytowany Pan D. z puszką dietetycznej coli w ręku.
- Proszę o ciszę! - ryknął centaur, a wszyscy posłusznie zamilkli. Chejron westchnął i zaczął przemawiać:
- Jak już pewnie wiecie, bo plotki w takich miejscach roznoszą się szybciej niż paczki u Hermesa, że Oktawian, jeden z delegatów.... został porwany.
Nie wszyscy słyszeli plotki, dlatego w tłumie rozległy się westchnienia i szepty. Centaur podniósł rękę, aby pozwolili mu dokończyć.
- Nie wiemy nic na temat porywaczy, możemy tylko mieć nadzieję, że nie zrobią Oktawianowi krzywdy.
Na zebraniu starszyzny razem z grupowymi domków jednogłośnie postanowiliśmy, że potrzebna jest misja ratunkowa. A nawet dwie.
Tu spoważniał jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe, i podjął ponownie:
- Na misję wyruszą dwie grupy - rzymska i grecka. Uczestnicy już zostali wybrani - dodał, widząc, że w górę wystrzeliło kilkadziesiąt rąk ochotników. - Zostaną wezwani do Wielkiego Domu zaraz po ognisku. To już wszystko. Możecie wracać do domków. Za pół godziny kolacja, a tymczasem... Miejcie oczy dookoła głowy - mówiąc to, schował się we wnętrzu Domu, dając jasno do zrozumienia, że czas się rozejść.

***

Obudziło mnie szturchanie w ramię. Zamachnęłam się i trafiłam w czyjąś głowę.
- Auć! - krzyknął, jakiś chłopak, łapiąc się za policzek.
Zerwałam się z łóżka, i naprawdę nie pytajcie mnie, jak sztylet od Max'a znalazł się w mojej ręce. Przez chwilę nie rozpoznałam potencjalnego przeciwnika, ale po chwili dotarło do mnie, że przede mną stoi nie kto inny, jak Jason.
- Jason? - zapytałam z niedowierzaniem. Co syn Zeusa miałby robić u mnie w domku o tej porze?
Chłopak potarł kark, jakby nie wiedział od czego zacząć. W końcu wyciągnął rękę jakby chciał mnie przeprosić.
- Wzywają cię. Do Wielkiego Domu.







KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


czwartek, 18 grudnia 2014

MAŁO I GŁUPIO UPSI

CHCĘ TYLKO POWIEDZIEĆ, ŻE JESTEM GŁUPIA. DZIĘKUJĘ ZA UWAGĘ.

(tak, te przerwy są zrobione celowo)


UWAGA!!!!!!! JEŚLI NIE CZYTAŁEŚ DOMU HADESA, NIE ZJEŻDŻAJ W DÓŁ I NIE CZYTAJ TEJ NOTKI!!! SPOJLER!!!






























Właśnie sobie uświadomiłam, że Rick Riordan popełnił zbrodnię zabijając paru(nastu) herosów i czyniąc parę innych rzeczy/przestępstw wobec serii. DLATEGO TEŻ, nie zdziwcie się, jeśli w MOJEJ wersji ktoś będzie żył, a nie powinien, ktoś nie będzie razem, lub będzie miał dziewczynę/chłopaka, ktoś nie będzie gejem, a powinien, czujecie bazę?



Przepraszam, jeśli to zepsuje wam lekturę, ale powiedzmy sobie szczerze: Nico nie może być gejem. Nie żebym miała coś przeciwko gejom. Ale Nico jest po prostu za idealny na chłopaka-buntownika. Mam dla niego specjalną rolę i nie uda mi się wcisnąć w nią nikogo innego. Sorry.



I jeszcze jedno: nie oszukujmy się, ale to moje opowiadanie, i mam wrażenie, że mogę z nim zrobić co chcę. W sensie... Niby pan Riordan narzucił jakąś tam rzeczywistą rzeczywistość, ale nie chcę utrzymywać się w tych ramach. Mam rację, czy nie mam, na bogów olimpijskich?! (nie żebym nie liczyła się z Waszym zdaniem, czy coś...)



A tak! Szykuję specjalny, świąteczny rozdział. Stay tuned!



pozdro600, mammariss

piątek, 21 listopada 2014

ROZDZIAŁ X


 Cześć.
Trochę mi głupio. Ale w sumie tylko trochę. Mam nadzieję, że zrozumiecie:
*konkursy kuratoryjne
*klasówek po uszy
*prac domowych na gwałt
*NAUKA, NAUKA, NAUKA 
Liczę, że teraz już przestaniecie się na mnie gniewać i po prostu mnie zrozumiecie :)

***

- Rusz swój półboski tyłek i przynieś mi rękawice!
Harpie naprawdę nie lubią herosów. Tolerują ich jedynie gdy wyręczają je w kuchni z brudnych obowiązków. Kiedy wchodzi się do podziemnej kuchni, ma się wrażenie, że wkroczyło się do samego Tartaru. Czujesz, jakby ubranie wtapiało ci się w ciało, jakby całe białko w twoim organizmie ścięło się jak jajko. Harpie do mycia naczyń używają lawy. Zabija ona 99,9% wszelkich zarazków, włącznie z tymi z twojego ciała.
Megi przyprowadzając mnie tu po rozmowie z Dionizosem powiedziała, że spróbuje mnie z tego wyciągnąć jak najszybciej. Miałam nadzieję, że jej się uda.
- Co tak stoisz jak słup pieprzu, do roboty!
- Mam już serdecznie dosyć odklejania zaschniętych resztek jedzenia z talerzy! Niedobrze mi się robi, kiedy myślę, że mam spędzić tutaj najbliższe siedem godzin! I sama sobie podaj rękawice! Ja stąd wychodzę!!
Te słowa cisnęły mi się na usta od jakiś trzech godzin. Parę razy mało brakowało, a nerwy puściłyby mi i wykrzyczałabym to wszystko harpiom prosto w te ich szkaradne twarze.
- ZACZNIESZ W KOŃCU PRACOWAĆ CZY MAM CIĘ ZMUSIĆ?!
- Annie!
Odwróciłam się przez ramię żeby ujrzeć najpiękniejszy widok świata. Oto Megi przyszła wyciągnąć mnie z tego bagna, żebym już nigdy nie musiała tu wracać.
- W ostatniej chwili - rzuciłam półgłosem - mało brakowało, a rozwaliłabym to miejsce na kawałki.
- Tak, tak, fascynujące, a teraz ściągaj te rękawice i choć! Przyjadą lada chwila!
W tym momencie jedna z harpii zorientowała się, że coś nie gra.
- Przepraszam bardzo! Ona się nigdzie nie wybiera!
- Ależ owszem, wybiera - powiedziała Megi łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc w stronę wyjścia.
- A kto tak powiedział?
- Chejron wraz z radą kopytnych. Jednogłośnie uznali, że każdy heros musi być obecny podczas przyjazdu delegacji z obozu Jupiter.
- Naprawdę? - Zapytałam szeptem. Megi jedynie nadepnęła mnie na stopę i mocniej ścisnęła przegub.
Zrozumiałam.
Harpia wciąż podejrzliwie taksowała nas wzrokiem ale po chwili machnęła na nas ręką i puściła wolno.
Megi wykonała coś na kształt dygnięcia i pociągnęła mnie do wyjścia.
Dobrze było odetchnąć w końcu świeżym powietrzem po tym, jak spędziło się trzy godziny pod ziemią w towarzystwie niezupełnie przyjaźnie nastawionych potworów.
Córka Ateny chciała od razu zaciągnąć mnie do sosny Thalii, ale ja się sprzeciwiłam.
- Co, myślisz, że będę witać delegację z innego obozu w stroju kucharki?
Nadal miałam na sobie fartuch, a na twarzy smugi sadzy. Miałam nadzieję, że to sadza.
- Okej - zgodziła się Megi. - Ale pośpiesz się.
-Jasne.
Poleciałam do domku nr 11 żeby wygrzebać z mojego old school'owej walizki wilgotne chusteczki i czystą koszulkę. W biegu zrzuciłam z siebie wymięty fartuch i związałam włosy w koka. Dopadłam do walizki leżącej w kącie przydzielonym mi w 11. W domku Hermesa mieszka jakieś 50% obozowiczów. Ci co mają szczęście być jego dzieckiem, dostają łóżko i półkę na rzeczy. Reszta (nieuznani) muszą ścisnąć się na podłodze, parapetach, a raz widziałam gościa śpiącego na ganku. Wyciągnęłam pogniecioną koszulkę z logiem Marsów* i naciągnęłam ją na siebie przez głowę.
- Leanne! Spóźnimy się! Znowu dostaniesz szlaban, a nie uda mi się znowu wyprowadzić harpii w pole.
- Idę już idę!
Ostatni raz rzuciłam okiem na odbicie w lustrze. Nie prezentowałam się zbyt dobrze. Czarne rurki były przedarte na kolanach i miały agrafki powpinane w kieszenie. Koszulka z logiem kończyła się trochę za pępkiem, wystarczyło że podniosłam ręce do góry, a już widać mi było cały brzuch. Włosy związane w niesfornego koka już wymykały się spod gumki. W ostatniej chwili starłam plamkę sadzy z policzka i wyszłam do Megi.
Ta spoglądała wymownie na lewy nadgarstek, na którym nie miała zegarka i przytupywała stopą.
- Na Zeusa, Annie! Guzdrasz się gorzej od Afrodytek!
- No przepraszam! W 11 jest taki bałagan, że powinnaś się cieszyć, że mam na sobie stanik!
- Cieszę się, a teraz już chodźmy! 
Chwyciła mój nadgarstek i zmusiła do szybkiego biegu, więc kiedy dotarłyśmy na szczyt wzniesienia, na którym rosła sosna Thalii, byłam zdyszana i spocona. Wciąż trzymając mnie za rękę, Megi zaczęła przeciskać się przez dwustuosobowy tłum kłębiący się wokół sosny.
- Megi, zlituj się!
- Chcesz mieć dobry widok czy nie? Jestem ciekawa, jak tu dotrą. Na smokach, koniach, maciorach...
Mogłaby tak jeszcze długo, gdyby nie przerwało jej ciche pyk! tuż obok niej, a potem pojawiło światło oślepiające światło i niewielka plamka światła powiększyła się do ogromnej plamki światła w kształcie człowieka. Córka Ateny w ostatniej chwili odskoczyła i tylko dzięki temu nie została staranowana przez barczystego chłopaka o azjatyckich rysach. Wychodząc z dziury świetlnej potknął się i upadł u stóp Leanne.
- Nie musiałeś mi się kłaniać, żeby zyskać moją sympatię - powiedziałam, zanim zdołałam ugryźć się w język. Chłopak podniósł się sprawnie i rozejrzał się po zebranych, czy przypadkiem nikt się z niego nie naśmiewa. Nikt by nie śmiał. Chłopak miał lekko skośne oczy i posturę niedźwiedzia grizzly. Jego włosy miały kolor podpalonego drewna, a skórę jaśniejszą od karmelu. Wyglądał groźne, ale zaraz się uśmiechnął i wyciągnął rękę w moją stronę. Ochoczo potrząsnęłam nią i też się uśmiechnęłam.
Chłopak przemówił:
- Dobrze wiedzieć, że nie jesteście jakimiś sztywniakami. Frank Zhang, syn Marsa.
- W naszym słowniku nie istnieje takie słowo jak "sztywniacy". Leanne. Dla przyjaciół Annie. Nieokreślona.
Przez dziurę już mniej spektakularnie przeszli pozostali delegaci: dwie dziewczyny i dwóch chłopaków.
Jeden miał białą togę narzuconą na fioletowy podkoszulek i zwykle jeansy. Był słomianowłosym chłopcem o wyzywającym wyrazie twarzy. Tuż obok niego stanęła potężna dziewczyna o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach, z fioletową togą na ramionach. Biła od niej władza i rozpoznałam w niej Reynę, byłą - nie byłą dziewczynę Jasona, który teraz jakby próbował zgubić się w tłumie.
Dziewczyna, która od razu po wyjściu złapała Franka za rękę, miała czekoladowe loki i oczy w kolorze płynnego złota. Jej skóra miała odcień mlecznej czekolady. Była dosyć niska i nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Ostatnim delegatem okazał się wysoki, zielonooki szatyn o nonszalanckim uśmiechu.
Cała piątka stanęła pośrodku tłumu i czekała. Chejron wyszedł im na przeciw. Do tej pory pozwolił im się zapoznać z nowym otoczeniem, jakim był Obóz Herosów. I sami herosi. Greccy.
Z tego, co opowiadał Jason, w obozie Jupiter panowały zupełnie różne zasady, funkcjonowało się w zupełnie inny sposób.
Jason trzymał się z tyłu. Trzymał się za ręce z dziewczyną. Piper, córka Afrodyty. Była ładna. Wyjątkowo zwyczajna jak na córkę bogini piękności. Spójrzmy choćby na Drew!
Centaur wyciągnął dłoń w stronę Reyny a ona złapała ją i potrząsnęła nią energicznie.
- Witajcie w Obozie Herosów. Miło jest nam was gościć.
- Dziękujemy, Chejronie. To zaszczyt móc przebywać wśród was.
Mocne słowa, i szczere. Chyba.
Dziewczyna zaczęła się rozglądać szukając kogoś pośród tłumu. Nie szukała długo. Jason wypuścił dłoń Piper i przepchał się na środek zbiegowiska. Stanął przed Reyną, jakby stawał przed wrogiem. Był wyższy od niej i jakoś dziwnie pasował do niej w swej prostocie.
- Reyno.
-Jasonie.
Między nimi panowała sztywność i sztuczność.
- Miło cię widzieć. Świetnie wyglądasz.
- Ty również.

Nastała nieznośna cisza, którą miałam ochotę przerwać i to zaraz. Uprzedził mnie typek w białej todze.
- Przepraszam bardzo, zamierzamy tak stać i nic nie robić, czy przejdziemy do negocjacji?
- Oktawianie - upominała go Reyna.
- Jakich negocjacji? - szepnęła Megi spoglądając na Jasona, który najwyraźniej sam nie do końca rozumiał. Jego brew wystrzeliła ku górze i tam pozostała przez jakiś czas.
Oktawian natomiast doskonale czuł się z tym, że wie o czymś, o czym pojęcia nie ma ktoś tak ważny jak syn samego Jupitera.
- Jak to jakie negocjacje? Na temat...
- Oktawianie! - Reyna rzuciła mu takie spojrzenie, że ja, będąc na jego miejscu, natychmiast uciekłabym gdzie pieprz rośnie.
Chejron przestąpił z kopyta na kopyto wyraźnie zaniepokojony.
- Może przejdziemy do stołówek? Czeka tam na nas poczęstunek.
Wszyscy ochoczo ruszyli w dół zbocza, jakby zapominając o jakichkolwiek negocjacjach i tym bucu Oktawianie.
Ponad dwieście półbogów zasiadło przy swoich stolikach - przy miejscu swojego rodzica. Tylko delegaci stali na środku stołówek i nie bardzo widzieli, co ze sobą zrobić. Według Jasona w obozie Jupiter nieistotne było, czyim dzieckiem jesteś - liczyły się twoje umiejętności. Jedynie Hazel nie miała problemu ze znalezieniem miejsca, bo dostrzegła Nica siedzącego samotnie przy stoliku Hadesa. Podbiegała do niego i serdecznie uściskała.
- Braciszku! Dobrze cię widzieć!

- To oni są rodzeństwem? - zapytałam Connora, który wcisnął się między mnie a któregoś ze swoich braci.
- Mało kto o tym wie. W sumie, to Hazel jest córką Plutona, a Nico Hadesa. Na chłopski rozum, są rodzeństwem mniej więcej w tym samym stopniu jak ty i ja.
Usta Nica wygięły się w coś przypominające uśmiech i też przytulił się do siostry.
- Przypominam ci, że mimo wszystko jestem starszy.
Hazel zaśmiała się serdecznie i dosiadała do Nica, który zaczął tłumaczyć jej działanie naszych talerzy i kielichów. Po chwili na talerzu dziewczyny pojawiły się pieczone ziemniaki i soczysta pierś z kurczaka.
Resztę rzymian Chejron zaprosił do stołu kadry, długiego blatu z obrusem w mnóstwo małych winogronek. Trochę dłużej zajęło im oswojenie się z "grecką technologią", ale po chwili i oni zajadali się przysmakami jakich tylko sobie zażyczyli. Pan D. najwyraźniej nic nie robił sobie z tego, że do jego obozu ktokolwiek przyjechał. Wydawałoby się, że nawet sam Zeus nie zrobiłby na nim większego wrażenia.
Po jakimś czasie, kiedy wszyscy zdążyli się już najeść, Chejron wstał ze złotym kielichem w dłoni. Wszyscy jak jeden mąż natychmiast ucichli.
- Chciałbym jeszcze raz powitać serdecznie naszych gości - tu rozległa się fala oklasków - dzięki którym mogliśmy zająć się czymś innym niż walka na miecze, na przykład ścieleniem łóżek - odpowiedziała mu salwa śmiechu. Oczywiście, Chejron nie mówił poważnie. O, naprawdę nikt z nas nie musiał uczyć się scielić łóżko. Codziennie była przeprowadzana inspekcja przez któregoś z grupowych domków - Hermes zawsze miał najgorsze wyniki, ale co tu się dziwić, kiedy w trzydziestoosobowym domku mieszka prawie pięćdziesięciu dorastających nastolatków. W tym dziewczyn, a jestem pewna, że przynajmniej trzy dziewczyny dzielące ze mną dwa metry kwadratowe są córkami Afrodyty.
- Chciałbym jeszcze - kontynuował Chejron, kiedy wrzawa trochę ucichła - wznieść toast - wszyscy pochwycili swoje puchary w dłonie i z wyczekiwaniem wpatrywały się w Chejrona.
- Za bogów - rzymskich i greckich - za to, że dali szansę naszym obozom na zjednoczenie się i zawarcie, jestem tego pewien, niezwykle mocnym przyjaźni, których nie nadgryzie ząb czasu.
- Za Bogów! - poniosł się szmer przez całą stołówkę. Herosi wypili zawartości swoich pucharów i z powrotem usiedli. Niepotrzebnie, bo kilka chwil później Pan D. podniósł swoje cztery litery i zaklaskał donośnie, żeby zwrócić na siebie uwagę tłumu nastolatków. Niespecjalnie tego potrzebował, bo swoją hawajską koszulą ubrudzoną sosem tabasco i z tłustymi włosami zaczesanymi do tyłu i tak zwracał na siebie uwagę.
- Proszę o ciszę!
Oczy zgromadzonych niechętnie zwróciły się w stronę boga wina.
- Chejron uważa - tu dostał z ogona w plecy, na co wywrócił oczami i poprawił się - znaczy, MY uważamy, że należy pokazać przybyszom, ktokolwiek przybył, że potrafimy się bawić! Tak więc, zapraszamy na wielkie ognisko!
Wszyscy przyjęliśmy tą informację z wielkim, radosnym wrzaskiem. Nie ma na całym świecie nic lepszego od uciekających do nieba ogromnych ognisk podczas których siedzisz wśród swoich przyjaciół.
Cała gromada nastolatków półkrwii zerwała się z ławek i pognała w stronę miejsca na ognisko, wokół którego już ustawiono dodatkowe ławki.
Ja też chciałam już dołączyć do reszty rozchichotanej młodzieży mijającej mnie właśnie z lewej, kiedy ktoś mnie zawołał.
-Annie! Hej, Annie!
Odwróciłam się szukając źródła wołania.
-Zaczekaj!
Dopiero teraz zauważyłam pędzącego w moją stronę Maxa. Na twarzy miał szeroki uśmiech, oczy mu błyszczały.
-Witaj, synu Aresa.
Zaśmiał się i ja też się zaśmiałam, bo miło było widzieć go w końcu uśmiechniętego od ucha do ucha. I trzeba było przyznać, że z uśmiechem mu było do twarzy.
- Co cię tak śmieszy? Przecież jesteś najprawdziwszym synem boga wojny!
- Wiem, ale to wszystko jest trochę krępujące. Wszyscy uważają mnie za jakiegoś bohatera, tymczasem ja wcale się z tym dobrze nie czuję.
- Nie powinieneś źle się z tym czuć. To było bardzo odważne z twojej strony. Gdyby nie ty, może dziewczynki nie byłoby już wśród nas.
- Po prostu nagle każdy zaczął traktować mnie jakbym był bogiem zesłanym na wieczną tułaczkę na ziemię.
- Może jesteś bogiem? Tylko jeszcze o tym nie wiesz?
- Daj mi skończyć, dobrze?
- Już się zamykam.
- Dziękuję. No więc nie rozumiem ich zachwytu. Bo ja jestem inny. Gdybym był kimś lepszym, nie zachowałbym się wobec ciebie jak ostatni cham.
Zmusił mnie, żebym spojrzała mu w oczy i kontynuował:
- I dlatego chciałbym cię przeprosić, choć żadne słowa nie oddadzą tego, jak bardzo jest mi wstyd.
- Max...
Przerwał mi.
- I przepraszam cię. Za wszystko.
Odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie samą na środku ścieżki, w totalnym szoku. Zamrugałam kilka razy i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że chłopak cały czas trzymał mnie za rękę.



***

Wciąż jeszcze oszołomiona zmusiłam swoje nogi, żeby powędrowały na miejsce ogniska. W palenisku już tańczył płonień trzy razy wyższy ode mnie, a herosi śpiewali i śmiali się jeszcze głośniej niż na kolacji. Dosiadłam się do Ryana i Sophie, którzy śpiewali chyba najgłośniej ze wszystkich i robili to naprawdę dobrze. Chyba pomagał im fakt, że ich ojciec jest bogiem muzyki... Kiwałam się razem ze wszystkimi do rytmu i próbowałam śpiewać poszczególne piosenki. 
- Hej - usłyszałam zza pleców. Odwróciłam się i z pewnym zaskoczeniem dostrzegłam Franka Zhanga stojącego za mną z kielichem w dłoni.- Mogę się dosiąść?
Pokiwałam głową i chłopak wcisnął się na niewielki fragment ławki, który pozostał, tak więc pół jego ciała znajdowało się właściwie w powietrzu.
- Długo tu jesteś? - zagaił, pociągając porządny łyk z kielicha. - W sensie w obozie?
- Kilka dni. Tak naprawdę to trzy przespałam, a właściwie to cztery. Dzisiaj pierwszy raz jestem w pełni sił.
- Wow.
- Co "wow"?
- W sumie nic. Po prostu podziwiam sposób z jaką łatwością nawiązujesz znajomości z całkiem obcymi ludźmi.
Uśmiechnęłam się i postanowiłam potraktować to jako komplement.
- Ej, nie jesteś mi całkiem obcy. Nazywasz się Frank Zhang i jesteś rzymskim herosem. To całkiem sporo.
Zaśmiał się, a miał on bardzo ciepły i niski śmiech, taki, którego lubi się słuchać i jesteś on zaraźliwy. Po przeciwnej stronie.ogniska Piper przywołała chłopaka dłonią. Frank Zhang dopił zawartość kielicha, i poklepał mnie po ramieniu mówiąc:
- Muszę wracać. Miło się rozmawiało. Mam nadzieję, że w ciągu tych kilku dni uda nam się jeszcze pogadać.
- Twoja dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko? - rzuciłam bez zastanowienia. Twarz mu stężała, i poczułam, że stąpam po cienkim lodzie.
- Hazel? Wątpię. Ostatnio raczej interesuje się szermierką.
Skinęłam głową kilka razy, a Frank odszedł do sporej grupki, w której dostrzegłam Leona, Annabeth, Piper z Jasonem i Hazel oraz chłopakiem, który złapał mnie tuż nad podłogą na stołówkach. Rozmawiali p czymś żywiołowo i śmiali się głośno. Ryena siedziała odseparowana skubiąc winogrona z kiści i patrząc ponuro w ich stronę.
Nagle tuż za mną pojawił się chłopak z plaży. Pojawił się tak nagle, że z zaskoczenia wyciągnęłam dym z ogniska.i zaczęłam się krztusić. Ani bliźniacy, ani Megi siedząca trzy miejsca dalej tego nie zauważyli, tylko chłopak pociągnął mnie w górę i wyprowadził trochę dalej od ogniska i poklepał po plecach. Kiedy w końcu złapałam oddech, moje oczy łzawiły a w ustach miałam dziwny smak palonego drewna.
- Lepiej? - zapytał chłopak i ostatni raz klepnął mnie po plecach.
- Lepiej.
- To dobrze. Zrób coś dla mnie i następnym razem usiądź trochę dalej od ognia.
Spojrzałam na niego krzywo. Właśnie sobie uświadomiłam, że nie znam jego imienia. Nie do wiary, że tyle razy już go spotkałam, i ani razu o to nie spytałam.
- Kim ty jesteś, żeby mówić mi, co robić? Zresztą nieważne. Chciałabym się jednak dowiedzieć, jak masz na imię.
Uśmiechnął się krzywo.
- A kim ty jesteś, żebym ci powierzył tak istotną informację?
Prychnęłam.
- Och tak, pogrywaj sobie teraz ze mną. Nię to nie, łaski bez. Dziękuję za posiniaczenie pleców.
Już miałam się stamtąd zmywać, kiedy powiedział:
- Charlie.
- Co? - warknęłam przez ramię.
- Mam na imię Charlie.
- Dziękuję.
I poszłam sobie, żeby pobyć przez chwilę sama ze swoimi myślami.
Długo nie rozmyślałam.
 ***

- Na gacie Zeusa -usłyszałam nagle z tłumu.
- Co?
Rozglądałam się bacznie po otaczających mnie obozowiczach. Już nikt nie śpiewał. Ogień ledwie tlił się wśród drewn.
Wszyscy wstali i wpatrywali się we mnie. A dokładniej, w coś nad moją głową. Gdy zorientowałam się, że warto podnieść głowę i zobaczyć, w co się wszyscy wglapiają, po tym czymś nie było już śladu, jedynie zielonkawa mgiełka, która równie szybko zniknęła.
Wśród obozowiczów panował niepokojący spokój. Jedni głowy mieli zwrócone w moją stronę, inni szukali wzrokiem wysokiego bruneta siedzącego między Annabeth i Leonem. Był to chłopak o niesamowicie morskich oczach. Nic o nim nie wiedziałam, ale wyglądał na takiego, kto jest tu ważny, i chyba nie najgorzej się z tym czuje. Wydawał się sympatyczny, póki nie zerwał się z miejsca i nie spojrzał na mnie, jakbym go zdradziła. Przybrał minę dowódcy, który widział już tyle śmierci i cierpienia, że brzydzi się przeciwnikiem. Czułam się, jakbym to ja była tym przeciwnikiem.
Stał jeszcze przez chwilę w miejscu patrząc na mnie jak na szczura, a potem najzwyczajniej w świecie uciekł. Wyszedł z kręgu wokół ogniska i zaczął biec w stronę plaży.
- Percy! - krzyknęła Annabeth i chciała pobiec za nim, ale Piper ją powstrzymała.
- Nie, Ann. On potrzebuje czasu.
Po czym obie spojrzały na mnie w ten sam sposób, w jaki patrzy się na gumę do rzucia przyklejoną do pedeszwy buta.
       *** 
     Zawsze miałam talent do pakowania się w kłopoty, ale wtedy był przy mnie Calvin. A teraz nie miałam nikogo. Wszyscy omijali mnie wielkim łukiem, a śniadanie zjadłam siedząc na trawie. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało.
W nocy nie zmrużyłam oka. Ciągle śnił mi się wyraz twarzy Percy'ego i jego ucieczka. Od wczorajszego wieczora nikt go nie widział. W końcu ja, pozbawiona apetytu, poszłam go poszukać. Szukałam go dosłownie cały dzień. Na arenie o mały włos nie dostałam jajkiem w głowę. Lawa ze wspinaczki jakoś bardzo chciała mnie rozgrzać, a konie staranować. Ale Percy'ego znalazłam dopiero tuż przed kolacją. Nie wiem, czemu od razu na to nie wpadłam. Dotarłam na plażę niemal biegiem. Zobaczyłam go. Wyglądał całkiem normalnie. Nawet zmienił koszulkę. Jedyne, co się zmieniło, to jego oczy. Znikła z nich charyzma i iskierki szaleństwa. Jakby stał się cieniem siebie samego. 

Podeszłam bliżej i nawet jeśli mnie usłyszał, nie zareagował, tak samo wtedy, gdy usiadłam obok niego i zaczęłam oglądać fale.
- Cześć.
Nie odpowiedział.
- Złożyłeś jakieś śluby milczenia, czy co?
Zero reakcji.
- No nic, wygląda na to, że nigdy się nie dowiem, o co chodziło z tą mgiełką nad moją głową.
Dopiero teraz spojrzał na mnie MOIMI oczami. Były identyczne.
- Nie powiedzieli jeszcze?
- Żeby było jasne - nikt nie lubi, jak dzieję się coś, co wpienia ich wodza. Nie rozmawiałam z nikim od wczoraj.
- Współczuję.
- Nie ma czego. Przyzwyczaiłam się. W domu i w szkole otwierałam gębę tylko po to, żeby komuś nawrzucać.
To, co pojawiło się na jego ustach, na upartego możnaby uznać za usmiech.
- No więc?
Wciąż patrzył na mnie, milcząc.
- Och, no weź! Nikt inny mi nie powie! Ann się obraziła, Jason nie wie, czyją stronę trzymać, a pół obozu patrzy na mnie, jakbym pozabijała im zwierzątka. Co jest grane?!
Westchnąłbi zaczął palcem żłobić wzory w piasku.
- Wiesz w ogóle, na czym polega przydział do domków, nie?
- Tak. Mieszkamy w domku z numerem odpowiadającym naszemu boskiemu rodzicowi.
- Mniej więcej. W każdym razie, kiedy pokonaliśmy Kronosa, wymogliśmy na bogach, aby uznawali każde dziecko które pojawi się w obozie, przed ukończeniem przez nie 13 lat. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz tu trafiłaś, ale to niedobrze. Jesteś potężną heroską.
- Skąd wiesz?
- Pamiętasz moment, w którym uznano Fionę?
Jasne, że pamiętam moment, w którym uznano Fionę. Było to wczoraj przy śniadaniu. Nagle dziewczynka zaczęła się świecić, i po chwili zamiast obozowej koszulki, miała na sobie błękitny chiton.
- Ten gołąb, który latał wokół niej był symbolem jej matki, Afrodyty. Jest jej córką.
- W takim razie, co pojawiło się nad moją głową, że uciekłeś?
- Widzisz... Jest kilku herosów... Którzy nie powinni istnieć...
- Thalia. Jason, Nico. No i ty.
Możliwe, że odezwała się we mnie moja kobieca intuicja, ale czułam, że wiem, co zaraz powie mi Percy.
- Dokładnie. No i... widzisz... Jeszcze TY.
- Percy...?
- Tak. Możesz wprowadzić się do mnie. Do domku numer trzy.








*30SecondsToMars

niedziela, 7 września 2014

ROZDZIAŁ IX

 Wcale nie dodaję tego we wrześniu(!!), kiedy miałam to dodać w lipcu(!!!!!!)
Jestem podła. Wiem. Ale cóż poradzić, taka się urodziłam... Miałam dodać rozdział w poniedziałek wieczorem, na dobre rozpoczęcie roku szkolnego, ale za dziesięć północ mój tatko mnie nakrył przy komputerze i tyle go widzieli... No więc dodaję rozdział dokładnie dwa miesiące i trzy dni od dodania ostatniego posta, na dzień przed moimi urodzinami, chcąc jakkolwiek się zrehabilitować... Taa, jasne...
No nic, postaram się Wam to jakoś wynagrodzić, choć znając mnie to, eh.... 
Nieważne, miłej lektury życzę JA.

 ***

Pierwsze, co się zauważa, gdy atakuje się uzbrojonego herosa, to to, że gdy planowałeś wykonać na nim jakiś trick, wydawał się mniej groźny niż teraz, kiedy lecisz na niego ze sztyletem przed nosem, z zamiarem poharatania gościa.
Niestety, nie miałam możliwości wycofania się z zabawy, więc pędziłam dalej na córkę Apolla i zamachnęłam się potężnie. I wtedy ujrzałam uderzająco niebieskie oczy. W ostatniej chwili przekręciłam sztylet, i uderzyłam w ramie Sophie płazem, nie krawędzią ostrza. Jęknęła z bólu i cofnęła się kilka kroków, ale ja nie zatrzymałam się, żeby popatrzeć, czy wszystko OK. Gnałam dalej, napędzana adrenaliną i rządzą dobrej zabawy. Kolejny przeciwnik, jak się okazało syn Afrodyty, był tchórzem, i kiedy tylko zobaczył mnie pędząca na niego zwiał w młody lasek po prawej stronie. Choć nie chciało mi się go gonić wiedziałam, że im więcej przeciwników wyeliminuję, tym bliżej wygranej będę. Zaczęłam więc gonić uciekiniera i osaczyłam go tuż przed pagórkiem z mnóstwem malin na szczycie. Podcięłam mu nogę i wyrżnął twarzą w ściółkę.
- Fajnie się ucieka, co nie? - zagadałam czekając, aż podniesie się z ziemi, żeby jeszcze raz móc powalić go i sprawić, że odechce mu się walczyć.
- Ja się domyślam, ściółka jest wygodna, ptaszki śpiewają i tak dalej, ale wiesz co? - zapytałam, kiedy zaczął czołgać się pod górę, kaszląc i charcząc. Pochyliłam się nad nim tak, że szeptałam mu prosto do jego półboskiego ucha:
- Tchórze nie zasługują na litość.
Nie żebym była jakoś szczególnie okrutna, ale chłopaczyna może wrócić do domu okrężną drogą, tak mu się będzie kręcić w głowie od uderzenia głownią, które mu zafundowałam.
Wróciłam na miejsce spotkania z Nikiem i oniemiałam. Dziesięcioro półbogów leżało plackiem na ziemi, mieli podziurawione zbroje, potępione miecze i połamane włócznie. Megi zamachnęła się właśnie na ostatniego stojącego o własnych siłach przeciwnika. Przywaliła mu porządnie płazem swojego miecza, rozcinając mu przy tym skórę na łuku brwiowym. Po wszystkim stanęła w rozkroku na samym środku pobojowiska i zarzuciła sobie miecz na ramię. Zdmuchnęła niesforny kosmyk włosów z przed oczu, jak zawsze robiła przy stole, gdy pochylała się nad kartką ze szkicem nowej areny do ćwiczeń. Zupełnie jak Megi, tyle że... Osoba stojąca przede mną nie była dziewczyną, która oprowadziła mnie po obozie.
Widziałam teraz, co oznacza być córką Ateny. Megi była bez hełmu, a jej rozwiane czarne włosy wyglądały jak burzowe chmury zbierające się nad jej głową. Źrenice rozszerzyły się i dziewczyna wyglądała, jakby miała całkiem czarne oczy. Oddychała głośno, słyszałam jej świszczący oddech. Otarła kropelkę potu z czoła i ruszając w moją stronę, nie zapomniała nadepnąć jakiegoś chłopaka na nadgarstek.
- Annie? Dorwałaś go?
Patrzyłam na nią z szeroko rozwartymi ustami pilnując, żeby nie zacząć się przez przypadek ślinić. Dłonią zamknęłam sobie usta i jedyne, na co było mnie stać, to pokiwanie głową na potwierdzenie. Spojrzała na mnie i przychyliła głowę w lewo.
- Wszystko w porządku?
Pokręciłam głową.
- Jesteś ranna? - zdenerwowała się.
Znowu zaprzeczyłam.
- Na bogów olimpijskich, powiedz coś w końcu bo oszaleję!
- Jak to zrobiłaś? - wydusiłam w końcu.
- Zrobiłam co?
- Jak powaliłaś dwunastu półbogów w piętnaście minut?!
- Ach, to - mruknęła i traciła czubkiem buta leżącą na ziemi córkę Aresa z niezłym rozcięciem na czole. - Tak jakoś wyszło.
 - Tak jakoś wyszło? TAK JAKOŚ WYSZŁO?! Dziewczyno, jesteś lepsza od samego Zeusa! Bez obrazy - rzuciłam szybko w stronę przejrzystego nieba. 
- Myślę, że jednak się obraził - powiedziała Megi z przekąsem.
Spojrzałam na nią w ten specjalny sposób, który natychmiast ucisza ofiary. Przeszłam się po polu bitwy i przyjrzałam powalonym przez przyjaciółkę nastolatkach. Wszyscy mieli większe lub mniejsze obrażenia, rozcięcia i siniaki. Na ziemi bez ruchu leżeli synowie i córki Aresa oraz Apolla, jednak nigdzie nie mogłam dostrzec jeszcze jednego herosa. Odwróciłam się idealnie aby ujrzeć, jak Nico łapie Megi od tyłu i przytyka jej ostrze miecza do gardła. Wciągnęłam głośno powietrze do płuc przerażona tym, co widzę. 
- To zabronione - powiedziałam po chwili konsternacji. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach próbując wymyślić logiczny sposób na wyciągnięcie Megi z nie lada tarapatów. Na początku rozejrzałam się wokół siebie, żeby sprawdzić, czy na pewno jesteśmy tu sami. Jeden Nico to nic specjalnego, ale jeśli przyprowadziłby kolegów, byłybyśmy skreślone na starcie. Boże, jak ja się myliłam.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Z tego co słyszałem, mam po prostu jej nie zabić.
- Bierz sztandar Annie, mną się nie przejmuj! - krzyknęła Megi, po czym wbiła się zębami w dłoń Nica, gryząc go do krwi. Słono za to zapłaciła. Dostała porządnie w głowę i zemdlała w rękach syna Hadesa. Ten położył ją wyjątkowo ostrożnie na ziemi wśród innych nieprzytomnych herosów. Patrzyłam na nią i modliłam się, żeby była cała i zdrowa.
Spojrzałam srogo na Nica i wymierzyłam w niego moim sztyletem.
- Jeśli coś jej się stanie przysięgam, osobiście wyślę cię do tatusia. W kawałkach.
Po czym rzuciłam się na niego jak rozwścieczona lwica.

***

Kiedy późnym wieczorem zebraliśmy się całym obozem wokół ogromnego paleniska, nie dało się nie zauważyć nieobecności niektórych herosów. Bracia Hood leżeli w infirmerii i zwijali się z bólu, po tym jak wpadli w swoją własną zasadzkę, będącą wielkim dołem wypełnionym zielonym gazem podtruwającym. Annabeth ostro wykłócała się, żeby pójść na ognisko, jednak Chejron kategorycznie zabronił jej się ruszać ze swoją raną po strzale w biodrze. Teraz siedziała na schodkach wielkiego domu i patrzyła na wszystkich wilkiem. Leon poparzył kilku herosów jadąc na Festusie i wszyscy z drużyny czerwonej byli na niego obrażeni, ale chłopak nic sobie z tego nie robił i siedział rozwalony na ławce otoczony wianuszkiem swoich półboskich fanek, głównie córek Afrodyty. Chris Rodriguez trzymał się za ręce z Clarisse La Rue, która opierała mu głowę na ramieniu. Wszyscy śpiewali "10 w skali Hefajstosa", a im głośniej śpiewaliśmy, tym wyższy płonień unosił się pośrodku kręgu, i tym jaśniejszy się stawał.

***

Nico niestety okazał się jeszcze szybszy od Maxa (co, swoją drogą dotychczas wydawało mi się niemożliwe) i zdążył wysunąć miecz z pochwy, broniąc się jednocześnie przed ciosem który chciałam mu zadać. Jego broń była czarna, tak jak jego oczy. Nie mogła być z niebiańskiego spiżu i za nic nie mogłam wykminić, z czego jest wykuta, więc najzwyczajniej w świecie zapytałam. Spojrzał na mnie jak na idiotkę i uniósł jedną brew do góry. Zaczął zataczać mieczem kręgi nad głową, żeby mnie rozproszyć, i udało mu się to. Nawet nie zauważyłam, kiedy rzucił się na mnie i ciął w udo, głęboko i boleśnie. Powalił mnie na ziemię i powstrzymywał od wstania, przytrzymując ostrze miecza tuż przy mojej szyi. 
- To stygijskie żelazo - odparł, kiedy leżałam na ziemi, unieruchomiona. 
- Tatuś ci dał? - próbowałam grać na czas, póki nie wymyślę jakiegokolwiek wyjścia z tej jakże beznadziejnej sytuacji!
- Można tak powiedzieć.
Wtedy zastosowałam ten sam trick, który zadziałał na Max'ie. Na moje nieszczęście, Nico był obecny na trybunach podczas naszej walki i doskonale wiedział, kiedy złapać mnie za łydkę, żebym go nie podcięła. Krzyknęłam, bo uścisk miał naprawdę mocny i przy okazji złapał mnie dokładnie w to samo miejsce, w które ciachnął mnie Max, gdy walczyliśmy wcześniej tego dnia. Ból był nie do zniesienia, więc zrobiłam jedyną logiczną rzecz, jaką mogłam. Wykręciłam się i wylądowałam na brzuchu, oparłam się na dłoniach i w pozycji jak do robienia pompek, kopnęłam go wolną nogą w brzuch. Słyszałam, jak powietrze ucieka mu z płuc a on krztusi się. Wykorzystałam sytuację i tym razem podcięłam mu nogi, przez co Nico wylądował ciężko na plecach, wśród innych herosów. Nie śpiesząc się, podniosłam się z ziemi i podłożyłam mu ostrze mojego sztyletu pod brodę. Patrzył na mnie z nienawiścią, jakiej ja nigdy nie czułam. Widziałam gniew w jego oczach i chęć zemsty.
- Wygodnie ci? - zapytałam prowokująco.
Próbował się podnieść, jednak mój sztylet skutecznie go zniechęcił.
- Przepraszam, coś ci nie pasuje?
- Jeśli myślisz, że twoje dotychczasowe życie było piekłem, poczekaj do jutra.
Tak mnie wkurzył, że aż mu przywaliłam w twarz. Syn Hadesa stracił przytomność. Jakoś szczególnie się tym nie przejęłam.
Podbiegłam do Megi, która w tej właśnie chwili otwierała oczy i próbowała się podnieść do pozycji siedzącej. Doskoczyłam do niej i pomogłam usiąść. Córka Ateny rozejrzała się wokoło i ze zdumieniem ujrzała nieprzytomnego Nica leżącego zaledwie kilka metrów dalej.
- Annie?
- Jak się czujesz, Megi?
- Jak ja się czuję? Jak TY się czujesz? Pokonałaś syna Hadesa!
- Jakoś nie dostrzegam wielkości swojego czynu na tle twojego - po czym wskazałam na wszystkich leżących na ziemi herosów, powalonych przez córkę Ateny. Zaśmiała się serdecznie i wskazała głową powiewający na wietrze czerwony sztandar.
- Gotowa na triumf?
- Zawsze.
Chwyciłyśmy go jednocześnie, i nadal trzymając przeniosłyśmy go przez strumień, wygrywając potyczkę. Sztandar zmienił kolor na srebrny, z symbolem rydwanu. Niebiescy wybuchnęli okrzykami radości, a Czerwoni aż zzieleniali ze złości. Nasza drużyna porwała mnie i Megi w wielki strumień w stronę stołówek, trzymając nas nad głowami, jak prawdziwe triumfatorki.

***

- Proszę wszystkich o uwagę! 
Na środek kręgu wyszedł Chejron i stanął przed płomieniem ogromnego ogniska, tak że wyglądał jak z obrazka. Jego sierść lśniła a oczy błyszczały. Jakby chciał przekazać nam jak najwięcej potencjału i doświadczenia w jednym spojrzeniu. Wszyscy zamilkli w jednej chwili. Chejron zaczął mówić:
- Jak wiecie, jutro będziemy mieli specjalnych gości - tu zrobił krótką pauzę na oczywisty aplauz zebranych, po czym kontynuował - więc liczę waszą gościnność i, ekhmn, ogładę. 
- A po ludzku? - zapytał ktoś od Hermesa.
- Mamy się zachowywać jak na herosów przystało, czytaj: nie zrobić wiochy - odpowiedział mu jego kolega, a Chejron, chcąc nie chcąc musiał mu przyznać rację.
- Pięcioro herosów z Obozu Jupiter przybędzie jutro w godzinach południowych. Wierzę, że wszyscy będziecie nas godnie reprezentować. A teraz zapraszam wszystkich na poczęstunek!
Po tych słowach na pustych kamiennych stołach wokół ogniska zaroiło się od najróżniejszych smakołyków. Wszyscy rzucili się do jedzenia, włącznie ze mną. Całe to śpiewanie było naprawdę wyczerpujące. 
Nikt nie usłyszał dźwięku pękającego drewna.
Przygotowałam sobie kanapki z twarożkiem i jabłkiem (wydaje mi się, czy już wspominałam o moich dziwnych upodobaniach kulinarnych?) a kielichowi kazałam wypełnić się chłodnym aloesem. Podeszłam do ognia, który teraz miał kolor ciepłego wschodu słońca i z przykrością podzieliłam się z bogami moją kolacją, akurat miałam pod ręką pęczek winogron. Miałam nadzieję, że mój boski rodzic lubi winogrona.
Kimkolwiek jesteś, pomyślałam, daj mi jakiś znak. Jakikolwiek.
W tym momencie na głowę spadła mi szyszka.
Dzięki, właśnie o to mi chodziło.
A potem kolejna. I jeszcze jedna. Szyszki zaczęły się sypać z nieba jak śnieg zimą.
Wszystko zdarzyło bardzo szybko. Nie trzeba było być filozofem czy astrofizykiem, by zorientować się, że coś jest nie tak tam, w górze. Spojrzałam w niebo, ale zamiast niego ujrzałam zbliżającą się zdecydowanie za szybko koronę ogromnej sosny. Zdążyłam tylko krzyknąć: "Uwaga, drzewo!", nim wielki pień spadł na ognisko, rozpryskując wszędzie żar i palące się drwa. Jak szybko się zaczęło, tak jeszcze szybciej się skończyło. Wszyscy krzyczeli, nawoływali przyjaciół, a grupowi domków liczyli swoich braci i siostry. Drzewo leżało na środku polany i powoli zajmowało się ogniem. Megi doskoczyła do mnie w chwilę potem, jak nas policzyli. Natychmiast zaczęła pytać, czy nic mi nie jest i czy na pewno mam wszystkie palce. Kazałam jej się odwalić, bo kogoś mi brakowało. I to nie byle kogoś. Nie było Maxa, który jeszcze przed chwilą śpiewał ze wszystkimi "Hej, ho, nektaru nalej'.
- Megi - powiedziałam drżącym głosem.
Spojrzała na mnie i widziałam, że wie.
- Max - zdołałam jeszcze wyszeptać, kiedy ta puściła się biegiem do Chejrona.
Ja zostałam tam, gdzie mnie zostawiła i miałam plan się stamtąd nie ruszać, aż ktoś po mnie nie przyjdzie i nie powie, że on nie żyje. Ale on nie mógł zginąć, myślałam. To niemożliwe. Nie on.
Moje myśli galopowały jak szalone. Nawet nie zauważyłam, kiedy moje nogi poniosły mnie pod ogromny pień ogromnego drzew, które wywołało ogromne zamieszanie i zamęt.
On żyje. Musi.
Spokojnie przechadzałam się wzdłuż sosny, dokładnie przyglądając się gałęziom i ziemi. Aż w końcu mój wzrok przykuł szczegół, coś, czego nie powinno tam być, pośród popiołu i igieł. Warkocz kruczoczarnych włosów. Dziewczęcy warkoczyk.
- Na Bogów - wyszeptałam. Rozejrzałam się dookoła. Wokół mnie nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, wszyscy stali dobre kilkadziesiąt metrów dalej, a ja nie byłam w stanie nawet szeptać, zrobiłam więc jedyną logicznie przedstawiającą się w moim umyśle rzecz; zaczęłam kopać. Przekopywałam się przez korzenie i twardą ziemię; łamałam sobie paznokcie i zdzierałam knykcie. Do czasu kiedy wyczułam, jak czyjaś dłoń łapie mnie za nadgarstek. Tak mocnego uścisku nie ma nikt kogo znałam. Więc się postawiłam. Zaparłam się nogami i ciągnęłam z całych sił. Dopiero wtedy podbiegł do mnie jakiś heros, chyba syn Ateny, sądząc po blond włosach ostrzyżonych na jeża i szarych oczach, i pomógł mi wydostać na powierzchnię tego kogoś, kto od pięciu minut siedzi zakopany w ziemi i przywalony drzewem.
Kevin, syn Ateny, zawołał innych na pomoc, która... nie była potrzebna. Nagle drzewo odskoczyło i przeturlało się kilka metrów dalej, a z ziemi wygrzebał się heros uwalany w ziemi i  popiele, otoczony krwiście czerwoną poświatą. Zamiast jednak wyjść z dziury, ten schylił się i pomógł wstać Fionie, dziewczynce, która tego samego dnia rano przyjechała do obozu. Gdy już otrzepał ja z ziemi, przytulił i wyniósł na rękach z mini krateru, rozejrzał się po zbiorowisku.
- Co jest, Chione zamieniła was w lodowe posągi?
Max ochronił ją własnym ciałem przed walącą się sosną.
- Max - odezwałam się pierwsza - jesteś cały czerwony.
- Nic dziwnego, gapi się na mnie dwustu nastolatków. W tym córki Afrodyty!
- Nie, chodzi mi o to, że świecisz się na czerwono. Cały.
Dopiero teraz Max spojrzał po sobie i zdębiał. Ostrożnie odstawił Fionę na ziemię, która natychmiast pobiegła w stronę Piper z zamiarem przytulenia się do niej, i spróbował strzepnąć z siebie czerwoną poświatę. Im bardziej się starał, tym intensywniejsza się ona stawała, aż w końcu przed szereg wyszła Clarisse La Rue i nie śpiesząc się, podeszła do Max'a. W tej chwili nad jego głową rozbłysła głowa dzika, która unosiła się jeszcze przez chwilę w powietrzu, po czym zniknęła.
Clarisse złapała za nadgarstek Max'a, który nie do końca ogarniał, co się dzieje, i uniosła jego ramię w górę.
- Brawa dla mojego brata Max'a, który właśnie otrzymał błogosławieństwo Aresa.

***

Impreza w domku nr 5 trwała całą noc. W całym obozie słychać było muzykę rockową, aż w końcu o czwartej nad ranem Chejron nie wytrzymał, i powiedział, iż bardzo cieszy się z uznania Max'a, ale jeśli się nie uspokoją, cały domek spędzi miesiąc na wachcie w kuchni, zmywając gary w płynnej lawie w uroczym towarzystwie harpii. To ich trochę uspokoiło, i w końcu obóz zapadł w lekki sen. Albo koszmar.
Śniło mi się, że jestem  w lesie. Widziałam płomienie wysokie na kilka metrów i nastolatków bawiących się przy dźwiękach muzyki. To było wczorajsze ognisko, pamiętam dobrze moment, kiedy Leo wysypuje na głowę Dave'a cały kubeł świeżego lodu. Patrzyłam na wszystko z boku. Wszystko wyglądało tak idealnie, jak z wyreżyserowanego filmiku. wtedy go ujrzałam. Stał oparty plecami o sosnę. Tą, która za chwilę przygniecie Max'a! 
- Ej ty! - rzuciłam z rozpędu - Kim jesteś? Wynoś się!
Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Podeszłam więc do niego i chwyciłam za ramię. Było lodowate. Wreszcie na mnie spojrzał, a kiedy to zrobił, nie zdołałam się poruszyć. Mogłam tylko patrzeć, jak spod pazuchy wyciąga srebrny przedmiot wielkości łyżki do ciasta i celuje w miejsce u podstawy drzewa. Tam, gdzie wycelował, pień przemarzł i złamał się pod własnym ciężarem. Jedyne, co jeszcze pamiętałam, to tatuaż na jego lewej dłoni, przedstawiający węża.

***
Mało kto docenił, że to JA znalazłam Max'a i Fionę. Mało kogo obchodził fakt, że to JA zdobyłam sztandar. Mało kogo obchodził fakt, że JA po prostu NIE mogłam dostać szlabanu! Naprawdę, mało kogo to obchodziło, a pana D w szczególności.
Pan D, jak się okazało, wcale nie był milusim panem D, jak to go tu wszyscy nazywają. Najwyraźniej ja i mój mózg nie załapaliśmy sarkazmu.
Pierwsza myśl, gdy widzisz pana D, to FUJ. Pan D, jak na kogoś tak wysoko postawionego, wyglądał dość obleśnie. I nie mówię tu o jego stuletnim zaroście czy zjechanych sandałach. Mówię o jego paskudnej, ufyflanej w czym popadnie hawajskiej koszuli, za dużych bermudach, niegdyś koloru błękitnego i totalnie pozbawionego jakichkolwiek emocji wyrazu twarzy. Nie wita się z tobą, jak na dyrektora przystało. Obczaja cię wzrokiem, a ty masz ochotę schować się za jeden z licznych, wiklinowych foteli ustawionych w jego gabinecie.
- Kto to? - zapytał, ładując sobie winogrono do ust i popijając je dietetyczną colą. - Nowa?
Megi wywróciła oczami, po czym zaprowadziła mnie na środek gabinetu. Kilka minut wcześniej powiedziała, że jeśli nie pójdę z nią do pana D i nie powiem, co stało się wieczorem, będzie ŹLE przez duże Ź. Więc poszłam. I to był błąd.
- Dzień do... - zaczęłam, ale pan D machnął na mnie ręką i znowu zaczął jeść owoce, tym razem aronie.
- Ne obchodzi mnie kim jesteś, raczej co się zdarzyło wczoraj wieczorem.
Otworzyłam usta gotowa odpowiedzieć, i nagle wszystko wyleciało mi z głowy, a z moich ust zaczęły wychodzić słowa, które na pewno nie przeszły kontroli w moim mózgu.
- Kiedy nikt nie patrzył przemknęłam się na skraj lasu i wykradzioną dzieciom Hefajstosa spiżową siekierą po prostu ścięłam drzewo, które miało pogrzebać syna Zeusa i spowodować wojnę między obozem Herosów i obozem Jupitera.
W chwili, gdy skończyłam mówić, zapomniałam, co powiedziałam. Spojrzałam po twarzach Megi i pana D, którzy patrzyli na mnie jak na intruza we własnym domu.
- Co jest? - zapytałam zdezorientowana.
- Coś ty właśnie powiedziała? - pan D zastygł z ręką wyciągniętą w stronę misy z owocami.
- Ja... - zastanowiłam się, co powiedziałam. W głowie miałam pustkę. Rzuciłam Megi przerażone spojrzenie i pokręciłam głową.
- Panie D... - zaczęła Megi, ale mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć. Wstał ociężale i pochylił się nade mną, przeszywając mnie wzrokiem.
- Chcesz mi powiedzieć... - jego szept sprawił, że jeszcze bardziej się przeraziłam. Wolałabym już, żeby krzyczał. - ... że chciałaś zabić jedynego żyjącego syna Zeusa i spowodować wojnę, którą prawdopodobnie byśmy przegrali?
- Ale...
- Chcesz mi powiedzieć, że poświęciłabyś swoich przyjaciół i nas wszystkich tylko po to, by...!
- Dionizosie! - krzyknęła Megi, nadając tym samym imię gburowi w hawajskiej koszuli. No więc, pan D to tak naprawdę Dionizos, bóg wina i winorośli, dzikiej natury, pan satyrów. Zatkało mnie. Opuściły mnie jakiekolwiek uczucia, strach, niepokój. Nie czułam nic. Stałam tylko i nie mogłam uwierzyć, że jeden z bogów olimpijskich, właśnie na mnie nakrzyczał.
- Panie D, Dionizosie, ja... - zapowietrzyłam się. Odchrząknęłam i zaczęłam od początku, tym razem pewniej. - Panie Dionizosie. Nie wiem, co powiedziałam, ale jestem przekonana, że nie była to prawda. Prawdą natomiast jest to, że jedyną osobą, która szukała kogoś pod drzewem, byłam ja. Znalazłam Fionę i Max'a, i na pewno nie dlatego, że źle im życzę.
Megi kiwała głową tym energiczniej, im bliżej końca zbliżała się moja krótka przemowa.
- Dionizosie, nie zaprzeczysz, że brzmi to dużo bardziej przekonująco.
- Nie wiem, co jest przekonujące, a co nie, bo obie wersje wydają się tak samo prawdziwe.
- Panie D, musi pan uwierzyć. To nie ona.
- Przepraszam? - zapytałam cichutko. - czy mogę coś powiedzieć?
- NIE!
- TAK!
Krzyknęli jednocześnie bóg i Megi. Sumienie podpowiadało, żeby nie podpadać bogu i się zamknąć. Jednak wiedziałam, że Megi chce po prostu usłyszeć wszystkie wersje.
- No więc... - byłam ledwo słyszalna. Megi pokiwała głową na zachętę. Dionizos przejechał sobie palcem po szyi, jakby chciał sobie uciąć głowę. Przełknęłam głośno ślinę i kontynuowałam nieco tylko głośniej. - Miałam sen.
Megi odetchnęła z ulgą a pan D wywrócił oczami, zrezygnowany. Posadził swój boski tyłek z powrotem na wiklinowy fotel i machnął ręką, żebym mówiła dalej.
- Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie, ale...
- Ma, wierz mi, ma ogromne znaczenie - wtrąciła Megi.
- Okej... W każdym razie, śnił mi się wczorajszy wieczór. Ale ja w nim nie uczestniczyłam, raczej oglądałam wszystko z boku. Stałam w lesie, tuż na granicy z polanką, na której mieliśmy ognisko. I był tam ktoś jeszcze. Nie dostrzegłam jego twarzy. Jedynie tatuaż węża an jego dłoni. Wyjął coś z wewnętrznej kieszeni marynarki i zamroził tym drzewo. Potem się obudziłam.
Pan D i Megi spojrzeli po sobie, miny mieli nietęgie.
- Myśli pan, że to Dysnomia?
- Wraz z rodzeństwem, tak właśnie myślę.
- Ekhmn - wcięłam się - przepraszam, ale co to ta cała Dyskonia?
- Megi, zabierz proszę koleżankę i zapoznaj z harpiami. Spędzi tam dzisiejszy dzień zmywając gary.
- Ale...- próbowałam się bronić.
- Bez dyskusji! A teraz żegnam!