piątek, 21 listopada 2014

ROZDZIAŁ X


 Cześć.
Trochę mi głupio. Ale w sumie tylko trochę. Mam nadzieję, że zrozumiecie:
*konkursy kuratoryjne
*klasówek po uszy
*prac domowych na gwałt
*NAUKA, NAUKA, NAUKA 
Liczę, że teraz już przestaniecie się na mnie gniewać i po prostu mnie zrozumiecie :)

***

- Rusz swój półboski tyłek i przynieś mi rękawice!
Harpie naprawdę nie lubią herosów. Tolerują ich jedynie gdy wyręczają je w kuchni z brudnych obowiązków. Kiedy wchodzi się do podziemnej kuchni, ma się wrażenie, że wkroczyło się do samego Tartaru. Czujesz, jakby ubranie wtapiało ci się w ciało, jakby całe białko w twoim organizmie ścięło się jak jajko. Harpie do mycia naczyń używają lawy. Zabija ona 99,9% wszelkich zarazków, włącznie z tymi z twojego ciała.
Megi przyprowadzając mnie tu po rozmowie z Dionizosem powiedziała, że spróbuje mnie z tego wyciągnąć jak najszybciej. Miałam nadzieję, że jej się uda.
- Co tak stoisz jak słup pieprzu, do roboty!
- Mam już serdecznie dosyć odklejania zaschniętych resztek jedzenia z talerzy! Niedobrze mi się robi, kiedy myślę, że mam spędzić tutaj najbliższe siedem godzin! I sama sobie podaj rękawice! Ja stąd wychodzę!!
Te słowa cisnęły mi się na usta od jakiś trzech godzin. Parę razy mało brakowało, a nerwy puściłyby mi i wykrzyczałabym to wszystko harpiom prosto w te ich szkaradne twarze.
- ZACZNIESZ W KOŃCU PRACOWAĆ CZY MAM CIĘ ZMUSIĆ?!
- Annie!
Odwróciłam się przez ramię żeby ujrzeć najpiękniejszy widok świata. Oto Megi przyszła wyciągnąć mnie z tego bagna, żebym już nigdy nie musiała tu wracać.
- W ostatniej chwili - rzuciłam półgłosem - mało brakowało, a rozwaliłabym to miejsce na kawałki.
- Tak, tak, fascynujące, a teraz ściągaj te rękawice i choć! Przyjadą lada chwila!
W tym momencie jedna z harpii zorientowała się, że coś nie gra.
- Przepraszam bardzo! Ona się nigdzie nie wybiera!
- Ależ owszem, wybiera - powiedziała Megi łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc w stronę wyjścia.
- A kto tak powiedział?
- Chejron wraz z radą kopytnych. Jednogłośnie uznali, że każdy heros musi być obecny podczas przyjazdu delegacji z obozu Jupiter.
- Naprawdę? - Zapytałam szeptem. Megi jedynie nadepnęła mnie na stopę i mocniej ścisnęła przegub.
Zrozumiałam.
Harpia wciąż podejrzliwie taksowała nas wzrokiem ale po chwili machnęła na nas ręką i puściła wolno.
Megi wykonała coś na kształt dygnięcia i pociągnęła mnie do wyjścia.
Dobrze było odetchnąć w końcu świeżym powietrzem po tym, jak spędziło się trzy godziny pod ziemią w towarzystwie niezupełnie przyjaźnie nastawionych potworów.
Córka Ateny chciała od razu zaciągnąć mnie do sosny Thalii, ale ja się sprzeciwiłam.
- Co, myślisz, że będę witać delegację z innego obozu w stroju kucharki?
Nadal miałam na sobie fartuch, a na twarzy smugi sadzy. Miałam nadzieję, że to sadza.
- Okej - zgodziła się Megi. - Ale pośpiesz się.
-Jasne.
Poleciałam do domku nr 11 żeby wygrzebać z mojego old school'owej walizki wilgotne chusteczki i czystą koszulkę. W biegu zrzuciłam z siebie wymięty fartuch i związałam włosy w koka. Dopadłam do walizki leżącej w kącie przydzielonym mi w 11. W domku Hermesa mieszka jakieś 50% obozowiczów. Ci co mają szczęście być jego dzieckiem, dostają łóżko i półkę na rzeczy. Reszta (nieuznani) muszą ścisnąć się na podłodze, parapetach, a raz widziałam gościa śpiącego na ganku. Wyciągnęłam pogniecioną koszulkę z logiem Marsów* i naciągnęłam ją na siebie przez głowę.
- Leanne! Spóźnimy się! Znowu dostaniesz szlaban, a nie uda mi się znowu wyprowadzić harpii w pole.
- Idę już idę!
Ostatni raz rzuciłam okiem na odbicie w lustrze. Nie prezentowałam się zbyt dobrze. Czarne rurki były przedarte na kolanach i miały agrafki powpinane w kieszenie. Koszulka z logiem kończyła się trochę za pępkiem, wystarczyło że podniosłam ręce do góry, a już widać mi było cały brzuch. Włosy związane w niesfornego koka już wymykały się spod gumki. W ostatniej chwili starłam plamkę sadzy z policzka i wyszłam do Megi.
Ta spoglądała wymownie na lewy nadgarstek, na którym nie miała zegarka i przytupywała stopą.
- Na Zeusa, Annie! Guzdrasz się gorzej od Afrodytek!
- No przepraszam! W 11 jest taki bałagan, że powinnaś się cieszyć, że mam na sobie stanik!
- Cieszę się, a teraz już chodźmy! 
Chwyciła mój nadgarstek i zmusiła do szybkiego biegu, więc kiedy dotarłyśmy na szczyt wzniesienia, na którym rosła sosna Thalii, byłam zdyszana i spocona. Wciąż trzymając mnie za rękę, Megi zaczęła przeciskać się przez dwustuosobowy tłum kłębiący się wokół sosny.
- Megi, zlituj się!
- Chcesz mieć dobry widok czy nie? Jestem ciekawa, jak tu dotrą. Na smokach, koniach, maciorach...
Mogłaby tak jeszcze długo, gdyby nie przerwało jej ciche pyk! tuż obok niej, a potem pojawiło światło oślepiające światło i niewielka plamka światła powiększyła się do ogromnej plamki światła w kształcie człowieka. Córka Ateny w ostatniej chwili odskoczyła i tylko dzięki temu nie została staranowana przez barczystego chłopaka o azjatyckich rysach. Wychodząc z dziury świetlnej potknął się i upadł u stóp Leanne.
- Nie musiałeś mi się kłaniać, żeby zyskać moją sympatię - powiedziałam, zanim zdołałam ugryźć się w język. Chłopak podniósł się sprawnie i rozejrzał się po zebranych, czy przypadkiem nikt się z niego nie naśmiewa. Nikt by nie śmiał. Chłopak miał lekko skośne oczy i posturę niedźwiedzia grizzly. Jego włosy miały kolor podpalonego drewna, a skórę jaśniejszą od karmelu. Wyglądał groźne, ale zaraz się uśmiechnął i wyciągnął rękę w moją stronę. Ochoczo potrząsnęłam nią i też się uśmiechnęłam.
Chłopak przemówił:
- Dobrze wiedzieć, że nie jesteście jakimiś sztywniakami. Frank Zhang, syn Marsa.
- W naszym słowniku nie istnieje takie słowo jak "sztywniacy". Leanne. Dla przyjaciół Annie. Nieokreślona.
Przez dziurę już mniej spektakularnie przeszli pozostali delegaci: dwie dziewczyny i dwóch chłopaków.
Jeden miał białą togę narzuconą na fioletowy podkoszulek i zwykle jeansy. Był słomianowłosym chłopcem o wyzywającym wyrazie twarzy. Tuż obok niego stanęła potężna dziewczyna o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach, z fioletową togą na ramionach. Biła od niej władza i rozpoznałam w niej Reynę, byłą - nie byłą dziewczynę Jasona, który teraz jakby próbował zgubić się w tłumie.
Dziewczyna, która od razu po wyjściu złapała Franka za rękę, miała czekoladowe loki i oczy w kolorze płynnego złota. Jej skóra miała odcień mlecznej czekolady. Była dosyć niska i nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Ostatnim delegatem okazał się wysoki, zielonooki szatyn o nonszalanckim uśmiechu.
Cała piątka stanęła pośrodku tłumu i czekała. Chejron wyszedł im na przeciw. Do tej pory pozwolił im się zapoznać z nowym otoczeniem, jakim był Obóz Herosów. I sami herosi. Greccy.
Z tego, co opowiadał Jason, w obozie Jupiter panowały zupełnie różne zasady, funkcjonowało się w zupełnie inny sposób.
Jason trzymał się z tyłu. Trzymał się za ręce z dziewczyną. Piper, córka Afrodyty. Była ładna. Wyjątkowo zwyczajna jak na córkę bogini piękności. Spójrzmy choćby na Drew!
Centaur wyciągnął dłoń w stronę Reyny a ona złapała ją i potrząsnęła nią energicznie.
- Witajcie w Obozie Herosów. Miło jest nam was gościć.
- Dziękujemy, Chejronie. To zaszczyt móc przebywać wśród was.
Mocne słowa, i szczere. Chyba.
Dziewczyna zaczęła się rozglądać szukając kogoś pośród tłumu. Nie szukała długo. Jason wypuścił dłoń Piper i przepchał się na środek zbiegowiska. Stanął przed Reyną, jakby stawał przed wrogiem. Był wyższy od niej i jakoś dziwnie pasował do niej w swej prostocie.
- Reyno.
-Jasonie.
Między nimi panowała sztywność i sztuczność.
- Miło cię widzieć. Świetnie wyglądasz.
- Ty również.

Nastała nieznośna cisza, którą miałam ochotę przerwać i to zaraz. Uprzedził mnie typek w białej todze.
- Przepraszam bardzo, zamierzamy tak stać i nic nie robić, czy przejdziemy do negocjacji?
- Oktawianie - upominała go Reyna.
- Jakich negocjacji? - szepnęła Megi spoglądając na Jasona, który najwyraźniej sam nie do końca rozumiał. Jego brew wystrzeliła ku górze i tam pozostała przez jakiś czas.
Oktawian natomiast doskonale czuł się z tym, że wie o czymś, o czym pojęcia nie ma ktoś tak ważny jak syn samego Jupitera.
- Jak to jakie negocjacje? Na temat...
- Oktawianie! - Reyna rzuciła mu takie spojrzenie, że ja, będąc na jego miejscu, natychmiast uciekłabym gdzie pieprz rośnie.
Chejron przestąpił z kopyta na kopyto wyraźnie zaniepokojony.
- Może przejdziemy do stołówek? Czeka tam na nas poczęstunek.
Wszyscy ochoczo ruszyli w dół zbocza, jakby zapominając o jakichkolwiek negocjacjach i tym bucu Oktawianie.
Ponad dwieście półbogów zasiadło przy swoich stolikach - przy miejscu swojego rodzica. Tylko delegaci stali na środku stołówek i nie bardzo widzieli, co ze sobą zrobić. Według Jasona w obozie Jupiter nieistotne było, czyim dzieckiem jesteś - liczyły się twoje umiejętności. Jedynie Hazel nie miała problemu ze znalezieniem miejsca, bo dostrzegła Nica siedzącego samotnie przy stoliku Hadesa. Podbiegała do niego i serdecznie uściskała.
- Braciszku! Dobrze cię widzieć!

- To oni są rodzeństwem? - zapytałam Connora, który wcisnął się między mnie a któregoś ze swoich braci.
- Mało kto o tym wie. W sumie, to Hazel jest córką Plutona, a Nico Hadesa. Na chłopski rozum, są rodzeństwem mniej więcej w tym samym stopniu jak ty i ja.
Usta Nica wygięły się w coś przypominające uśmiech i też przytulił się do siostry.
- Przypominam ci, że mimo wszystko jestem starszy.
Hazel zaśmiała się serdecznie i dosiadała do Nica, który zaczął tłumaczyć jej działanie naszych talerzy i kielichów. Po chwili na talerzu dziewczyny pojawiły się pieczone ziemniaki i soczysta pierś z kurczaka.
Resztę rzymian Chejron zaprosił do stołu kadry, długiego blatu z obrusem w mnóstwo małych winogronek. Trochę dłużej zajęło im oswojenie się z "grecką technologią", ale po chwili i oni zajadali się przysmakami jakich tylko sobie zażyczyli. Pan D. najwyraźniej nic nie robił sobie z tego, że do jego obozu ktokolwiek przyjechał. Wydawałoby się, że nawet sam Zeus nie zrobiłby na nim większego wrażenia.
Po jakimś czasie, kiedy wszyscy zdążyli się już najeść, Chejron wstał ze złotym kielichem w dłoni. Wszyscy jak jeden mąż natychmiast ucichli.
- Chciałbym jeszcze raz powitać serdecznie naszych gości - tu rozległa się fala oklasków - dzięki którym mogliśmy zająć się czymś innym niż walka na miecze, na przykład ścieleniem łóżek - odpowiedziała mu salwa śmiechu. Oczywiście, Chejron nie mówił poważnie. O, naprawdę nikt z nas nie musiał uczyć się scielić łóżko. Codziennie była przeprowadzana inspekcja przez któregoś z grupowych domków - Hermes zawsze miał najgorsze wyniki, ale co tu się dziwić, kiedy w trzydziestoosobowym domku mieszka prawie pięćdziesięciu dorastających nastolatków. W tym dziewczyn, a jestem pewna, że przynajmniej trzy dziewczyny dzielące ze mną dwa metry kwadratowe są córkami Afrodyty.
- Chciałbym jeszcze - kontynuował Chejron, kiedy wrzawa trochę ucichła - wznieść toast - wszyscy pochwycili swoje puchary w dłonie i z wyczekiwaniem wpatrywały się w Chejrona.
- Za bogów - rzymskich i greckich - za to, że dali szansę naszym obozom na zjednoczenie się i zawarcie, jestem tego pewien, niezwykle mocnym przyjaźni, których nie nadgryzie ząb czasu.
- Za Bogów! - poniosł się szmer przez całą stołówkę. Herosi wypili zawartości swoich pucharów i z powrotem usiedli. Niepotrzebnie, bo kilka chwil później Pan D. podniósł swoje cztery litery i zaklaskał donośnie, żeby zwrócić na siebie uwagę tłumu nastolatków. Niespecjalnie tego potrzebował, bo swoją hawajską koszulą ubrudzoną sosem tabasco i z tłustymi włosami zaczesanymi do tyłu i tak zwracał na siebie uwagę.
- Proszę o ciszę!
Oczy zgromadzonych niechętnie zwróciły się w stronę boga wina.
- Chejron uważa - tu dostał z ogona w plecy, na co wywrócił oczami i poprawił się - znaczy, MY uważamy, że należy pokazać przybyszom, ktokolwiek przybył, że potrafimy się bawić! Tak więc, zapraszamy na wielkie ognisko!
Wszyscy przyjęliśmy tą informację z wielkim, radosnym wrzaskiem. Nie ma na całym świecie nic lepszego od uciekających do nieba ogromnych ognisk podczas których siedzisz wśród swoich przyjaciół.
Cała gromada nastolatków półkrwii zerwała się z ławek i pognała w stronę miejsca na ognisko, wokół którego już ustawiono dodatkowe ławki.
Ja też chciałam już dołączyć do reszty rozchichotanej młodzieży mijającej mnie właśnie z lewej, kiedy ktoś mnie zawołał.
-Annie! Hej, Annie!
Odwróciłam się szukając źródła wołania.
-Zaczekaj!
Dopiero teraz zauważyłam pędzącego w moją stronę Maxa. Na twarzy miał szeroki uśmiech, oczy mu błyszczały.
-Witaj, synu Aresa.
Zaśmiał się i ja też się zaśmiałam, bo miło było widzieć go w końcu uśmiechniętego od ucha do ucha. I trzeba było przyznać, że z uśmiechem mu było do twarzy.
- Co cię tak śmieszy? Przecież jesteś najprawdziwszym synem boga wojny!
- Wiem, ale to wszystko jest trochę krępujące. Wszyscy uważają mnie za jakiegoś bohatera, tymczasem ja wcale się z tym dobrze nie czuję.
- Nie powinieneś źle się z tym czuć. To było bardzo odważne z twojej strony. Gdyby nie ty, może dziewczynki nie byłoby już wśród nas.
- Po prostu nagle każdy zaczął traktować mnie jakbym był bogiem zesłanym na wieczną tułaczkę na ziemię.
- Może jesteś bogiem? Tylko jeszcze o tym nie wiesz?
- Daj mi skończyć, dobrze?
- Już się zamykam.
- Dziękuję. No więc nie rozumiem ich zachwytu. Bo ja jestem inny. Gdybym był kimś lepszym, nie zachowałbym się wobec ciebie jak ostatni cham.
Zmusił mnie, żebym spojrzała mu w oczy i kontynuował:
- I dlatego chciałbym cię przeprosić, choć żadne słowa nie oddadzą tego, jak bardzo jest mi wstyd.
- Max...
Przerwał mi.
- I przepraszam cię. Za wszystko.
Odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie samą na środku ścieżki, w totalnym szoku. Zamrugałam kilka razy i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że chłopak cały czas trzymał mnie za rękę.



***

Wciąż jeszcze oszołomiona zmusiłam swoje nogi, żeby powędrowały na miejsce ogniska. W palenisku już tańczył płonień trzy razy wyższy ode mnie, a herosi śpiewali i śmiali się jeszcze głośniej niż na kolacji. Dosiadłam się do Ryana i Sophie, którzy śpiewali chyba najgłośniej ze wszystkich i robili to naprawdę dobrze. Chyba pomagał im fakt, że ich ojciec jest bogiem muzyki... Kiwałam się razem ze wszystkimi do rytmu i próbowałam śpiewać poszczególne piosenki. 
- Hej - usłyszałam zza pleców. Odwróciłam się i z pewnym zaskoczeniem dostrzegłam Franka Zhanga stojącego za mną z kielichem w dłoni.- Mogę się dosiąść?
Pokiwałam głową i chłopak wcisnął się na niewielki fragment ławki, który pozostał, tak więc pół jego ciała znajdowało się właściwie w powietrzu.
- Długo tu jesteś? - zagaił, pociągając porządny łyk z kielicha. - W sensie w obozie?
- Kilka dni. Tak naprawdę to trzy przespałam, a właściwie to cztery. Dzisiaj pierwszy raz jestem w pełni sił.
- Wow.
- Co "wow"?
- W sumie nic. Po prostu podziwiam sposób z jaką łatwością nawiązujesz znajomości z całkiem obcymi ludźmi.
Uśmiechnęłam się i postanowiłam potraktować to jako komplement.
- Ej, nie jesteś mi całkiem obcy. Nazywasz się Frank Zhang i jesteś rzymskim herosem. To całkiem sporo.
Zaśmiał się, a miał on bardzo ciepły i niski śmiech, taki, którego lubi się słuchać i jesteś on zaraźliwy. Po przeciwnej stronie.ogniska Piper przywołała chłopaka dłonią. Frank Zhang dopił zawartość kielicha, i poklepał mnie po ramieniu mówiąc:
- Muszę wracać. Miło się rozmawiało. Mam nadzieję, że w ciągu tych kilku dni uda nam się jeszcze pogadać.
- Twoja dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko? - rzuciłam bez zastanowienia. Twarz mu stężała, i poczułam, że stąpam po cienkim lodzie.
- Hazel? Wątpię. Ostatnio raczej interesuje się szermierką.
Skinęłam głową kilka razy, a Frank odszedł do sporej grupki, w której dostrzegłam Leona, Annabeth, Piper z Jasonem i Hazel oraz chłopakiem, który złapał mnie tuż nad podłogą na stołówkach. Rozmawiali p czymś żywiołowo i śmiali się głośno. Ryena siedziała odseparowana skubiąc winogrona z kiści i patrząc ponuro w ich stronę.
Nagle tuż za mną pojawił się chłopak z plaży. Pojawił się tak nagle, że z zaskoczenia wyciągnęłam dym z ogniska.i zaczęłam się krztusić. Ani bliźniacy, ani Megi siedząca trzy miejsca dalej tego nie zauważyli, tylko chłopak pociągnął mnie w górę i wyprowadził trochę dalej od ogniska i poklepał po plecach. Kiedy w końcu złapałam oddech, moje oczy łzawiły a w ustach miałam dziwny smak palonego drewna.
- Lepiej? - zapytał chłopak i ostatni raz klepnął mnie po plecach.
- Lepiej.
- To dobrze. Zrób coś dla mnie i następnym razem usiądź trochę dalej od ognia.
Spojrzałam na niego krzywo. Właśnie sobie uświadomiłam, że nie znam jego imienia. Nie do wiary, że tyle razy już go spotkałam, i ani razu o to nie spytałam.
- Kim ty jesteś, żeby mówić mi, co robić? Zresztą nieważne. Chciałabym się jednak dowiedzieć, jak masz na imię.
Uśmiechnął się krzywo.
- A kim ty jesteś, żebym ci powierzył tak istotną informację?
Prychnęłam.
- Och tak, pogrywaj sobie teraz ze mną. Nię to nie, łaski bez. Dziękuję za posiniaczenie pleców.
Już miałam się stamtąd zmywać, kiedy powiedział:
- Charlie.
- Co? - warknęłam przez ramię.
- Mam na imię Charlie.
- Dziękuję.
I poszłam sobie, żeby pobyć przez chwilę sama ze swoimi myślami.
Długo nie rozmyślałam.
 ***

- Na gacie Zeusa -usłyszałam nagle z tłumu.
- Co?
Rozglądałam się bacznie po otaczających mnie obozowiczach. Już nikt nie śpiewał. Ogień ledwie tlił się wśród drewn.
Wszyscy wstali i wpatrywali się we mnie. A dokładniej, w coś nad moją głową. Gdy zorientowałam się, że warto podnieść głowę i zobaczyć, w co się wszyscy wglapiają, po tym czymś nie było już śladu, jedynie zielonkawa mgiełka, która równie szybko zniknęła.
Wśród obozowiczów panował niepokojący spokój. Jedni głowy mieli zwrócone w moją stronę, inni szukali wzrokiem wysokiego bruneta siedzącego między Annabeth i Leonem. Był to chłopak o niesamowicie morskich oczach. Nic o nim nie wiedziałam, ale wyglądał na takiego, kto jest tu ważny, i chyba nie najgorzej się z tym czuje. Wydawał się sympatyczny, póki nie zerwał się z miejsca i nie spojrzał na mnie, jakbym go zdradziła. Przybrał minę dowódcy, który widział już tyle śmierci i cierpienia, że brzydzi się przeciwnikiem. Czułam się, jakbym to ja była tym przeciwnikiem.
Stał jeszcze przez chwilę w miejscu patrząc na mnie jak na szczura, a potem najzwyczajniej w świecie uciekł. Wyszedł z kręgu wokół ogniska i zaczął biec w stronę plaży.
- Percy! - krzyknęła Annabeth i chciała pobiec za nim, ale Piper ją powstrzymała.
- Nie, Ann. On potrzebuje czasu.
Po czym obie spojrzały na mnie w ten sam sposób, w jaki patrzy się na gumę do rzucia przyklejoną do pedeszwy buta.
       *** 
     Zawsze miałam talent do pakowania się w kłopoty, ale wtedy był przy mnie Calvin. A teraz nie miałam nikogo. Wszyscy omijali mnie wielkim łukiem, a śniadanie zjadłam siedząc na trawie. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało.
W nocy nie zmrużyłam oka. Ciągle śnił mi się wyraz twarzy Percy'ego i jego ucieczka. Od wczorajszego wieczora nikt go nie widział. W końcu ja, pozbawiona apetytu, poszłam go poszukać. Szukałam go dosłownie cały dzień. Na arenie o mały włos nie dostałam jajkiem w głowę. Lawa ze wspinaczki jakoś bardzo chciała mnie rozgrzać, a konie staranować. Ale Percy'ego znalazłam dopiero tuż przed kolacją. Nie wiem, czemu od razu na to nie wpadłam. Dotarłam na plażę niemal biegiem. Zobaczyłam go. Wyglądał całkiem normalnie. Nawet zmienił koszulkę. Jedyne, co się zmieniło, to jego oczy. Znikła z nich charyzma i iskierki szaleństwa. Jakby stał się cieniem siebie samego. 

Podeszłam bliżej i nawet jeśli mnie usłyszał, nie zareagował, tak samo wtedy, gdy usiadłam obok niego i zaczęłam oglądać fale.
- Cześć.
Nie odpowiedział.
- Złożyłeś jakieś śluby milczenia, czy co?
Zero reakcji.
- No nic, wygląda na to, że nigdy się nie dowiem, o co chodziło z tą mgiełką nad moją głową.
Dopiero teraz spojrzał na mnie MOIMI oczami. Były identyczne.
- Nie powiedzieli jeszcze?
- Żeby było jasne - nikt nie lubi, jak dzieję się coś, co wpienia ich wodza. Nie rozmawiałam z nikim od wczoraj.
- Współczuję.
- Nie ma czego. Przyzwyczaiłam się. W domu i w szkole otwierałam gębę tylko po to, żeby komuś nawrzucać.
To, co pojawiło się na jego ustach, na upartego możnaby uznać za usmiech.
- No więc?
Wciąż patrzył na mnie, milcząc.
- Och, no weź! Nikt inny mi nie powie! Ann się obraziła, Jason nie wie, czyją stronę trzymać, a pół obozu patrzy na mnie, jakbym pozabijała im zwierzątka. Co jest grane?!
Westchnąłbi zaczął palcem żłobić wzory w piasku.
- Wiesz w ogóle, na czym polega przydział do domków, nie?
- Tak. Mieszkamy w domku z numerem odpowiadającym naszemu boskiemu rodzicowi.
- Mniej więcej. W każdym razie, kiedy pokonaliśmy Kronosa, wymogliśmy na bogach, aby uznawali każde dziecko które pojawi się w obozie, przed ukończeniem przez nie 13 lat. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz tu trafiłaś, ale to niedobrze. Jesteś potężną heroską.
- Skąd wiesz?
- Pamiętasz moment, w którym uznano Fionę?
Jasne, że pamiętam moment, w którym uznano Fionę. Było to wczoraj przy śniadaniu. Nagle dziewczynka zaczęła się świecić, i po chwili zamiast obozowej koszulki, miała na sobie błękitny chiton.
- Ten gołąb, który latał wokół niej był symbolem jej matki, Afrodyty. Jest jej córką.
- W takim razie, co pojawiło się nad moją głową, że uciekłeś?
- Widzisz... Jest kilku herosów... Którzy nie powinni istnieć...
- Thalia. Jason, Nico. No i ty.
Możliwe, że odezwała się we mnie moja kobieca intuicja, ale czułam, że wiem, co zaraz powie mi Percy.
- Dokładnie. No i... widzisz... Jeszcze TY.
- Percy...?
- Tak. Możesz wprowadzić się do mnie. Do domku numer trzy.








*30SecondsToMars