niedziela, 7 września 2014

ROZDZIAŁ IX

 Wcale nie dodaję tego we wrześniu(!!), kiedy miałam to dodać w lipcu(!!!!!!)
Jestem podła. Wiem. Ale cóż poradzić, taka się urodziłam... Miałam dodać rozdział w poniedziałek wieczorem, na dobre rozpoczęcie roku szkolnego, ale za dziesięć północ mój tatko mnie nakrył przy komputerze i tyle go widzieli... No więc dodaję rozdział dokładnie dwa miesiące i trzy dni od dodania ostatniego posta, na dzień przed moimi urodzinami, chcąc jakkolwiek się zrehabilitować... Taa, jasne...
No nic, postaram się Wam to jakoś wynagrodzić, choć znając mnie to, eh.... 
Nieważne, miłej lektury życzę JA.

 ***

Pierwsze, co się zauważa, gdy atakuje się uzbrojonego herosa, to to, że gdy planowałeś wykonać na nim jakiś trick, wydawał się mniej groźny niż teraz, kiedy lecisz na niego ze sztyletem przed nosem, z zamiarem poharatania gościa.
Niestety, nie miałam możliwości wycofania się z zabawy, więc pędziłam dalej na córkę Apolla i zamachnęłam się potężnie. I wtedy ujrzałam uderzająco niebieskie oczy. W ostatniej chwili przekręciłam sztylet, i uderzyłam w ramie Sophie płazem, nie krawędzią ostrza. Jęknęła z bólu i cofnęła się kilka kroków, ale ja nie zatrzymałam się, żeby popatrzeć, czy wszystko OK. Gnałam dalej, napędzana adrenaliną i rządzą dobrej zabawy. Kolejny przeciwnik, jak się okazało syn Afrodyty, był tchórzem, i kiedy tylko zobaczył mnie pędząca na niego zwiał w młody lasek po prawej stronie. Choć nie chciało mi się go gonić wiedziałam, że im więcej przeciwników wyeliminuję, tym bliżej wygranej będę. Zaczęłam więc gonić uciekiniera i osaczyłam go tuż przed pagórkiem z mnóstwem malin na szczycie. Podcięłam mu nogę i wyrżnął twarzą w ściółkę.
- Fajnie się ucieka, co nie? - zagadałam czekając, aż podniesie się z ziemi, żeby jeszcze raz móc powalić go i sprawić, że odechce mu się walczyć.
- Ja się domyślam, ściółka jest wygodna, ptaszki śpiewają i tak dalej, ale wiesz co? - zapytałam, kiedy zaczął czołgać się pod górę, kaszląc i charcząc. Pochyliłam się nad nim tak, że szeptałam mu prosto do jego półboskiego ucha:
- Tchórze nie zasługują na litość.
Nie żebym była jakoś szczególnie okrutna, ale chłopaczyna może wrócić do domu okrężną drogą, tak mu się będzie kręcić w głowie od uderzenia głownią, które mu zafundowałam.
Wróciłam na miejsce spotkania z Nikiem i oniemiałam. Dziesięcioro półbogów leżało plackiem na ziemi, mieli podziurawione zbroje, potępione miecze i połamane włócznie. Megi zamachnęła się właśnie na ostatniego stojącego o własnych siłach przeciwnika. Przywaliła mu porządnie płazem swojego miecza, rozcinając mu przy tym skórę na łuku brwiowym. Po wszystkim stanęła w rozkroku na samym środku pobojowiska i zarzuciła sobie miecz na ramię. Zdmuchnęła niesforny kosmyk włosów z przed oczu, jak zawsze robiła przy stole, gdy pochylała się nad kartką ze szkicem nowej areny do ćwiczeń. Zupełnie jak Megi, tyle że... Osoba stojąca przede mną nie była dziewczyną, która oprowadziła mnie po obozie.
Widziałam teraz, co oznacza być córką Ateny. Megi była bez hełmu, a jej rozwiane czarne włosy wyglądały jak burzowe chmury zbierające się nad jej głową. Źrenice rozszerzyły się i dziewczyna wyglądała, jakby miała całkiem czarne oczy. Oddychała głośno, słyszałam jej świszczący oddech. Otarła kropelkę potu z czoła i ruszając w moją stronę, nie zapomniała nadepnąć jakiegoś chłopaka na nadgarstek.
- Annie? Dorwałaś go?
Patrzyłam na nią z szeroko rozwartymi ustami pilnując, żeby nie zacząć się przez przypadek ślinić. Dłonią zamknęłam sobie usta i jedyne, na co było mnie stać, to pokiwanie głową na potwierdzenie. Spojrzała na mnie i przychyliła głowę w lewo.
- Wszystko w porządku?
Pokręciłam głową.
- Jesteś ranna? - zdenerwowała się.
Znowu zaprzeczyłam.
- Na bogów olimpijskich, powiedz coś w końcu bo oszaleję!
- Jak to zrobiłaś? - wydusiłam w końcu.
- Zrobiłam co?
- Jak powaliłaś dwunastu półbogów w piętnaście minut?!
- Ach, to - mruknęła i traciła czubkiem buta leżącą na ziemi córkę Aresa z niezłym rozcięciem na czole. - Tak jakoś wyszło.
 - Tak jakoś wyszło? TAK JAKOŚ WYSZŁO?! Dziewczyno, jesteś lepsza od samego Zeusa! Bez obrazy - rzuciłam szybko w stronę przejrzystego nieba. 
- Myślę, że jednak się obraził - powiedziała Megi z przekąsem.
Spojrzałam na nią w ten specjalny sposób, który natychmiast ucisza ofiary. Przeszłam się po polu bitwy i przyjrzałam powalonym przez przyjaciółkę nastolatkach. Wszyscy mieli większe lub mniejsze obrażenia, rozcięcia i siniaki. Na ziemi bez ruchu leżeli synowie i córki Aresa oraz Apolla, jednak nigdzie nie mogłam dostrzec jeszcze jednego herosa. Odwróciłam się idealnie aby ujrzeć, jak Nico łapie Megi od tyłu i przytyka jej ostrze miecza do gardła. Wciągnęłam głośno powietrze do płuc przerażona tym, co widzę. 
- To zabronione - powiedziałam po chwili konsternacji. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach próbując wymyślić logiczny sposób na wyciągnięcie Megi z nie lada tarapatów. Na początku rozejrzałam się wokół siebie, żeby sprawdzić, czy na pewno jesteśmy tu sami. Jeden Nico to nic specjalnego, ale jeśli przyprowadziłby kolegów, byłybyśmy skreślone na starcie. Boże, jak ja się myliłam.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Z tego co słyszałem, mam po prostu jej nie zabić.
- Bierz sztandar Annie, mną się nie przejmuj! - krzyknęła Megi, po czym wbiła się zębami w dłoń Nica, gryząc go do krwi. Słono za to zapłaciła. Dostała porządnie w głowę i zemdlała w rękach syna Hadesa. Ten położył ją wyjątkowo ostrożnie na ziemi wśród innych nieprzytomnych herosów. Patrzyłam na nią i modliłam się, żeby była cała i zdrowa.
Spojrzałam srogo na Nica i wymierzyłam w niego moim sztyletem.
- Jeśli coś jej się stanie przysięgam, osobiście wyślę cię do tatusia. W kawałkach.
Po czym rzuciłam się na niego jak rozwścieczona lwica.

***

Kiedy późnym wieczorem zebraliśmy się całym obozem wokół ogromnego paleniska, nie dało się nie zauważyć nieobecności niektórych herosów. Bracia Hood leżeli w infirmerii i zwijali się z bólu, po tym jak wpadli w swoją własną zasadzkę, będącą wielkim dołem wypełnionym zielonym gazem podtruwającym. Annabeth ostro wykłócała się, żeby pójść na ognisko, jednak Chejron kategorycznie zabronił jej się ruszać ze swoją raną po strzale w biodrze. Teraz siedziała na schodkach wielkiego domu i patrzyła na wszystkich wilkiem. Leon poparzył kilku herosów jadąc na Festusie i wszyscy z drużyny czerwonej byli na niego obrażeni, ale chłopak nic sobie z tego nie robił i siedział rozwalony na ławce otoczony wianuszkiem swoich półboskich fanek, głównie córek Afrodyty. Chris Rodriguez trzymał się za ręce z Clarisse La Rue, która opierała mu głowę na ramieniu. Wszyscy śpiewali "10 w skali Hefajstosa", a im głośniej śpiewaliśmy, tym wyższy płonień unosił się pośrodku kręgu, i tym jaśniejszy się stawał.

***

Nico niestety okazał się jeszcze szybszy od Maxa (co, swoją drogą dotychczas wydawało mi się niemożliwe) i zdążył wysunąć miecz z pochwy, broniąc się jednocześnie przed ciosem który chciałam mu zadać. Jego broń była czarna, tak jak jego oczy. Nie mogła być z niebiańskiego spiżu i za nic nie mogłam wykminić, z czego jest wykuta, więc najzwyczajniej w świecie zapytałam. Spojrzał na mnie jak na idiotkę i uniósł jedną brew do góry. Zaczął zataczać mieczem kręgi nad głową, żeby mnie rozproszyć, i udało mu się to. Nawet nie zauważyłam, kiedy rzucił się na mnie i ciął w udo, głęboko i boleśnie. Powalił mnie na ziemię i powstrzymywał od wstania, przytrzymując ostrze miecza tuż przy mojej szyi. 
- To stygijskie żelazo - odparł, kiedy leżałam na ziemi, unieruchomiona. 
- Tatuś ci dał? - próbowałam grać na czas, póki nie wymyślę jakiegokolwiek wyjścia z tej jakże beznadziejnej sytuacji!
- Można tak powiedzieć.
Wtedy zastosowałam ten sam trick, który zadziałał na Max'ie. Na moje nieszczęście, Nico był obecny na trybunach podczas naszej walki i doskonale wiedział, kiedy złapać mnie za łydkę, żebym go nie podcięła. Krzyknęłam, bo uścisk miał naprawdę mocny i przy okazji złapał mnie dokładnie w to samo miejsce, w które ciachnął mnie Max, gdy walczyliśmy wcześniej tego dnia. Ból był nie do zniesienia, więc zrobiłam jedyną logiczną rzecz, jaką mogłam. Wykręciłam się i wylądowałam na brzuchu, oparłam się na dłoniach i w pozycji jak do robienia pompek, kopnęłam go wolną nogą w brzuch. Słyszałam, jak powietrze ucieka mu z płuc a on krztusi się. Wykorzystałam sytuację i tym razem podcięłam mu nogi, przez co Nico wylądował ciężko na plecach, wśród innych herosów. Nie śpiesząc się, podniosłam się z ziemi i podłożyłam mu ostrze mojego sztyletu pod brodę. Patrzył na mnie z nienawiścią, jakiej ja nigdy nie czułam. Widziałam gniew w jego oczach i chęć zemsty.
- Wygodnie ci? - zapytałam prowokująco.
Próbował się podnieść, jednak mój sztylet skutecznie go zniechęcił.
- Przepraszam, coś ci nie pasuje?
- Jeśli myślisz, że twoje dotychczasowe życie było piekłem, poczekaj do jutra.
Tak mnie wkurzył, że aż mu przywaliłam w twarz. Syn Hadesa stracił przytomność. Jakoś szczególnie się tym nie przejęłam.
Podbiegłam do Megi, która w tej właśnie chwili otwierała oczy i próbowała się podnieść do pozycji siedzącej. Doskoczyłam do niej i pomogłam usiąść. Córka Ateny rozejrzała się wokoło i ze zdumieniem ujrzała nieprzytomnego Nica leżącego zaledwie kilka metrów dalej.
- Annie?
- Jak się czujesz, Megi?
- Jak ja się czuję? Jak TY się czujesz? Pokonałaś syna Hadesa!
- Jakoś nie dostrzegam wielkości swojego czynu na tle twojego - po czym wskazałam na wszystkich leżących na ziemi herosów, powalonych przez córkę Ateny. Zaśmiała się serdecznie i wskazała głową powiewający na wietrze czerwony sztandar.
- Gotowa na triumf?
- Zawsze.
Chwyciłyśmy go jednocześnie, i nadal trzymając przeniosłyśmy go przez strumień, wygrywając potyczkę. Sztandar zmienił kolor na srebrny, z symbolem rydwanu. Niebiescy wybuchnęli okrzykami radości, a Czerwoni aż zzieleniali ze złości. Nasza drużyna porwała mnie i Megi w wielki strumień w stronę stołówek, trzymając nas nad głowami, jak prawdziwe triumfatorki.

***

- Proszę wszystkich o uwagę! 
Na środek kręgu wyszedł Chejron i stanął przed płomieniem ogromnego ogniska, tak że wyglądał jak z obrazka. Jego sierść lśniła a oczy błyszczały. Jakby chciał przekazać nam jak najwięcej potencjału i doświadczenia w jednym spojrzeniu. Wszyscy zamilkli w jednej chwili. Chejron zaczął mówić:
- Jak wiecie, jutro będziemy mieli specjalnych gości - tu zrobił krótką pauzę na oczywisty aplauz zebranych, po czym kontynuował - więc liczę waszą gościnność i, ekhmn, ogładę. 
- A po ludzku? - zapytał ktoś od Hermesa.
- Mamy się zachowywać jak na herosów przystało, czytaj: nie zrobić wiochy - odpowiedział mu jego kolega, a Chejron, chcąc nie chcąc musiał mu przyznać rację.
- Pięcioro herosów z Obozu Jupiter przybędzie jutro w godzinach południowych. Wierzę, że wszyscy będziecie nas godnie reprezentować. A teraz zapraszam wszystkich na poczęstunek!
Po tych słowach na pustych kamiennych stołach wokół ogniska zaroiło się od najróżniejszych smakołyków. Wszyscy rzucili się do jedzenia, włącznie ze mną. Całe to śpiewanie było naprawdę wyczerpujące. 
Nikt nie usłyszał dźwięku pękającego drewna.
Przygotowałam sobie kanapki z twarożkiem i jabłkiem (wydaje mi się, czy już wspominałam o moich dziwnych upodobaniach kulinarnych?) a kielichowi kazałam wypełnić się chłodnym aloesem. Podeszłam do ognia, który teraz miał kolor ciepłego wschodu słońca i z przykrością podzieliłam się z bogami moją kolacją, akurat miałam pod ręką pęczek winogron. Miałam nadzieję, że mój boski rodzic lubi winogrona.
Kimkolwiek jesteś, pomyślałam, daj mi jakiś znak. Jakikolwiek.
W tym momencie na głowę spadła mi szyszka.
Dzięki, właśnie o to mi chodziło.
A potem kolejna. I jeszcze jedna. Szyszki zaczęły się sypać z nieba jak śnieg zimą.
Wszystko zdarzyło bardzo szybko. Nie trzeba było być filozofem czy astrofizykiem, by zorientować się, że coś jest nie tak tam, w górze. Spojrzałam w niebo, ale zamiast niego ujrzałam zbliżającą się zdecydowanie za szybko koronę ogromnej sosny. Zdążyłam tylko krzyknąć: "Uwaga, drzewo!", nim wielki pień spadł na ognisko, rozpryskując wszędzie żar i palące się drwa. Jak szybko się zaczęło, tak jeszcze szybciej się skończyło. Wszyscy krzyczeli, nawoływali przyjaciół, a grupowi domków liczyli swoich braci i siostry. Drzewo leżało na środku polany i powoli zajmowało się ogniem. Megi doskoczyła do mnie w chwilę potem, jak nas policzyli. Natychmiast zaczęła pytać, czy nic mi nie jest i czy na pewno mam wszystkie palce. Kazałam jej się odwalić, bo kogoś mi brakowało. I to nie byle kogoś. Nie było Maxa, który jeszcze przed chwilą śpiewał ze wszystkimi "Hej, ho, nektaru nalej'.
- Megi - powiedziałam drżącym głosem.
Spojrzała na mnie i widziałam, że wie.
- Max - zdołałam jeszcze wyszeptać, kiedy ta puściła się biegiem do Chejrona.
Ja zostałam tam, gdzie mnie zostawiła i miałam plan się stamtąd nie ruszać, aż ktoś po mnie nie przyjdzie i nie powie, że on nie żyje. Ale on nie mógł zginąć, myślałam. To niemożliwe. Nie on.
Moje myśli galopowały jak szalone. Nawet nie zauważyłam, kiedy moje nogi poniosły mnie pod ogromny pień ogromnego drzew, które wywołało ogromne zamieszanie i zamęt.
On żyje. Musi.
Spokojnie przechadzałam się wzdłuż sosny, dokładnie przyglądając się gałęziom i ziemi. Aż w końcu mój wzrok przykuł szczegół, coś, czego nie powinno tam być, pośród popiołu i igieł. Warkocz kruczoczarnych włosów. Dziewczęcy warkoczyk.
- Na Bogów - wyszeptałam. Rozejrzałam się dookoła. Wokół mnie nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, wszyscy stali dobre kilkadziesiąt metrów dalej, a ja nie byłam w stanie nawet szeptać, zrobiłam więc jedyną logicznie przedstawiającą się w moim umyśle rzecz; zaczęłam kopać. Przekopywałam się przez korzenie i twardą ziemię; łamałam sobie paznokcie i zdzierałam knykcie. Do czasu kiedy wyczułam, jak czyjaś dłoń łapie mnie za nadgarstek. Tak mocnego uścisku nie ma nikt kogo znałam. Więc się postawiłam. Zaparłam się nogami i ciągnęłam z całych sił. Dopiero wtedy podbiegł do mnie jakiś heros, chyba syn Ateny, sądząc po blond włosach ostrzyżonych na jeża i szarych oczach, i pomógł mi wydostać na powierzchnię tego kogoś, kto od pięciu minut siedzi zakopany w ziemi i przywalony drzewem.
Kevin, syn Ateny, zawołał innych na pomoc, która... nie była potrzebna. Nagle drzewo odskoczyło i przeturlało się kilka metrów dalej, a z ziemi wygrzebał się heros uwalany w ziemi i  popiele, otoczony krwiście czerwoną poświatą. Zamiast jednak wyjść z dziury, ten schylił się i pomógł wstać Fionie, dziewczynce, która tego samego dnia rano przyjechała do obozu. Gdy już otrzepał ja z ziemi, przytulił i wyniósł na rękach z mini krateru, rozejrzał się po zbiorowisku.
- Co jest, Chione zamieniła was w lodowe posągi?
Max ochronił ją własnym ciałem przed walącą się sosną.
- Max - odezwałam się pierwsza - jesteś cały czerwony.
- Nic dziwnego, gapi się na mnie dwustu nastolatków. W tym córki Afrodyty!
- Nie, chodzi mi o to, że świecisz się na czerwono. Cały.
Dopiero teraz Max spojrzał po sobie i zdębiał. Ostrożnie odstawił Fionę na ziemię, która natychmiast pobiegła w stronę Piper z zamiarem przytulenia się do niej, i spróbował strzepnąć z siebie czerwoną poświatę. Im bardziej się starał, tym intensywniejsza się ona stawała, aż w końcu przed szereg wyszła Clarisse La Rue i nie śpiesząc się, podeszła do Max'a. W tej chwili nad jego głową rozbłysła głowa dzika, która unosiła się jeszcze przez chwilę w powietrzu, po czym zniknęła.
Clarisse złapała za nadgarstek Max'a, który nie do końca ogarniał, co się dzieje, i uniosła jego ramię w górę.
- Brawa dla mojego brata Max'a, który właśnie otrzymał błogosławieństwo Aresa.

***

Impreza w domku nr 5 trwała całą noc. W całym obozie słychać było muzykę rockową, aż w końcu o czwartej nad ranem Chejron nie wytrzymał, i powiedział, iż bardzo cieszy się z uznania Max'a, ale jeśli się nie uspokoją, cały domek spędzi miesiąc na wachcie w kuchni, zmywając gary w płynnej lawie w uroczym towarzystwie harpii. To ich trochę uspokoiło, i w końcu obóz zapadł w lekki sen. Albo koszmar.
Śniło mi się, że jestem  w lesie. Widziałam płomienie wysokie na kilka metrów i nastolatków bawiących się przy dźwiękach muzyki. To było wczorajsze ognisko, pamiętam dobrze moment, kiedy Leo wysypuje na głowę Dave'a cały kubeł świeżego lodu. Patrzyłam na wszystko z boku. Wszystko wyglądało tak idealnie, jak z wyreżyserowanego filmiku. wtedy go ujrzałam. Stał oparty plecami o sosnę. Tą, która za chwilę przygniecie Max'a! 
- Ej ty! - rzuciłam z rozpędu - Kim jesteś? Wynoś się!
Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Podeszłam więc do niego i chwyciłam za ramię. Było lodowate. Wreszcie na mnie spojrzał, a kiedy to zrobił, nie zdołałam się poruszyć. Mogłam tylko patrzeć, jak spod pazuchy wyciąga srebrny przedmiot wielkości łyżki do ciasta i celuje w miejsce u podstawy drzewa. Tam, gdzie wycelował, pień przemarzł i złamał się pod własnym ciężarem. Jedyne, co jeszcze pamiętałam, to tatuaż na jego lewej dłoni, przedstawiający węża.

***
Mało kto docenił, że to JA znalazłam Max'a i Fionę. Mało kogo obchodził fakt, że to JA zdobyłam sztandar. Mało kogo obchodził fakt, że JA po prostu NIE mogłam dostać szlabanu! Naprawdę, mało kogo to obchodziło, a pana D w szczególności.
Pan D, jak się okazało, wcale nie był milusim panem D, jak to go tu wszyscy nazywają. Najwyraźniej ja i mój mózg nie załapaliśmy sarkazmu.
Pierwsza myśl, gdy widzisz pana D, to FUJ. Pan D, jak na kogoś tak wysoko postawionego, wyglądał dość obleśnie. I nie mówię tu o jego stuletnim zaroście czy zjechanych sandałach. Mówię o jego paskudnej, ufyflanej w czym popadnie hawajskiej koszuli, za dużych bermudach, niegdyś koloru błękitnego i totalnie pozbawionego jakichkolwiek emocji wyrazu twarzy. Nie wita się z tobą, jak na dyrektora przystało. Obczaja cię wzrokiem, a ty masz ochotę schować się za jeden z licznych, wiklinowych foteli ustawionych w jego gabinecie.
- Kto to? - zapytał, ładując sobie winogrono do ust i popijając je dietetyczną colą. - Nowa?
Megi wywróciła oczami, po czym zaprowadziła mnie na środek gabinetu. Kilka minut wcześniej powiedziała, że jeśli nie pójdę z nią do pana D i nie powiem, co stało się wieczorem, będzie ŹLE przez duże Ź. Więc poszłam. I to był błąd.
- Dzień do... - zaczęłam, ale pan D machnął na mnie ręką i znowu zaczął jeść owoce, tym razem aronie.
- Ne obchodzi mnie kim jesteś, raczej co się zdarzyło wczoraj wieczorem.
Otworzyłam usta gotowa odpowiedzieć, i nagle wszystko wyleciało mi z głowy, a z moich ust zaczęły wychodzić słowa, które na pewno nie przeszły kontroli w moim mózgu.
- Kiedy nikt nie patrzył przemknęłam się na skraj lasu i wykradzioną dzieciom Hefajstosa spiżową siekierą po prostu ścięłam drzewo, które miało pogrzebać syna Zeusa i spowodować wojnę między obozem Herosów i obozem Jupitera.
W chwili, gdy skończyłam mówić, zapomniałam, co powiedziałam. Spojrzałam po twarzach Megi i pana D, którzy patrzyli na mnie jak na intruza we własnym domu.
- Co jest? - zapytałam zdezorientowana.
- Coś ty właśnie powiedziała? - pan D zastygł z ręką wyciągniętą w stronę misy z owocami.
- Ja... - zastanowiłam się, co powiedziałam. W głowie miałam pustkę. Rzuciłam Megi przerażone spojrzenie i pokręciłam głową.
- Panie D... - zaczęła Megi, ale mężczyzna nie pozwolił jej dokończyć. Wstał ociężale i pochylił się nade mną, przeszywając mnie wzrokiem.
- Chcesz mi powiedzieć... - jego szept sprawił, że jeszcze bardziej się przeraziłam. Wolałabym już, żeby krzyczał. - ... że chciałaś zabić jedynego żyjącego syna Zeusa i spowodować wojnę, którą prawdopodobnie byśmy przegrali?
- Ale...
- Chcesz mi powiedzieć, że poświęciłabyś swoich przyjaciół i nas wszystkich tylko po to, by...!
- Dionizosie! - krzyknęła Megi, nadając tym samym imię gburowi w hawajskiej koszuli. No więc, pan D to tak naprawdę Dionizos, bóg wina i winorośli, dzikiej natury, pan satyrów. Zatkało mnie. Opuściły mnie jakiekolwiek uczucia, strach, niepokój. Nie czułam nic. Stałam tylko i nie mogłam uwierzyć, że jeden z bogów olimpijskich, właśnie na mnie nakrzyczał.
- Panie D, Dionizosie, ja... - zapowietrzyłam się. Odchrząknęłam i zaczęłam od początku, tym razem pewniej. - Panie Dionizosie. Nie wiem, co powiedziałam, ale jestem przekonana, że nie była to prawda. Prawdą natomiast jest to, że jedyną osobą, która szukała kogoś pod drzewem, byłam ja. Znalazłam Fionę i Max'a, i na pewno nie dlatego, że źle im życzę.
Megi kiwała głową tym energiczniej, im bliżej końca zbliżała się moja krótka przemowa.
- Dionizosie, nie zaprzeczysz, że brzmi to dużo bardziej przekonująco.
- Nie wiem, co jest przekonujące, a co nie, bo obie wersje wydają się tak samo prawdziwe.
- Panie D, musi pan uwierzyć. To nie ona.
- Przepraszam? - zapytałam cichutko. - czy mogę coś powiedzieć?
- NIE!
- TAK!
Krzyknęli jednocześnie bóg i Megi. Sumienie podpowiadało, żeby nie podpadać bogu i się zamknąć. Jednak wiedziałam, że Megi chce po prostu usłyszeć wszystkie wersje.
- No więc... - byłam ledwo słyszalna. Megi pokiwała głową na zachętę. Dionizos przejechał sobie palcem po szyi, jakby chciał sobie uciąć głowę. Przełknęłam głośno ślinę i kontynuowałam nieco tylko głośniej. - Miałam sen.
Megi odetchnęła z ulgą a pan D wywrócił oczami, zrezygnowany. Posadził swój boski tyłek z powrotem na wiklinowy fotel i machnął ręką, żebym mówiła dalej.
- Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie, ale...
- Ma, wierz mi, ma ogromne znaczenie - wtrąciła Megi.
- Okej... W każdym razie, śnił mi się wczorajszy wieczór. Ale ja w nim nie uczestniczyłam, raczej oglądałam wszystko z boku. Stałam w lesie, tuż na granicy z polanką, na której mieliśmy ognisko. I był tam ktoś jeszcze. Nie dostrzegłam jego twarzy. Jedynie tatuaż węża an jego dłoni. Wyjął coś z wewnętrznej kieszeni marynarki i zamroził tym drzewo. Potem się obudziłam.
Pan D i Megi spojrzeli po sobie, miny mieli nietęgie.
- Myśli pan, że to Dysnomia?
- Wraz z rodzeństwem, tak właśnie myślę.
- Ekhmn - wcięłam się - przepraszam, ale co to ta cała Dyskonia?
- Megi, zabierz proszę koleżankę i zapoznaj z harpiami. Spędzi tam dzisiejszy dzień zmywając gary.
- Ale...- próbowałam się bronić.
- Bez dyskusji! A teraz żegnam!