sobota, 22 marca 2014

ROZDZIAŁ IV

Ból. To pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl zaraz po przebudzeniu. Cholerny, nieustający, pulsujący ból. Potworny.

Nie otworzyłam oczu, ale czułam czyjąś obecność. Nie wiedziałam, czy to coś chce mnie zabić, czy nie, więc nie zdradzałam się z tym, że się obudziłam, póki ten ktoś do mnie nie przemówił:
- Hej, słyszysz mnie?
Dziewczyna. Głos miała jedwabisty, miękki, matczyny. Miałam wrażenie, jakbym była w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.
- Halo? 

Otworzyłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Tego mi brakowało. Mój nos wyczuł zmieszane ze sobą zapachy lekarstw, syropów i kadzidełek, jak w aptece. Pokręciłam nosem i chcąc nie chcąc kichnęłam potężnie.
Dziewczyna za moją głową wstał do pionu, pochyliła się nade mną i z lekkim uśmiechem na twarzy przywitała się jakbyśmy były starymi znajomymi.
- Cześć. Witaj wśród żywych.
No, może nie do końca jak ze starą znajomą, ale prawie.
Była ładna. Blond włosy kręciły się na końcach i okalały zaróżowione policzki. Miała nienaturalnie jasne oczy, szaro-burzowe, zdające się prześwietlać mnie na wylot. Tak jak oczy tego... czegoś.
- Jestem Annabeth. Jak się czujesz?
Jak się czuję? No nie wiem, łeb mi pęka, nie czuję prawej nogi i nie wiem, gdzie jestem. Jak się więc czuję?
- Głodno.
Oczywiście. Głodno.
Annabeth zaśmiała się uroczo i podała mi dużą szklankę napełnioną dziwnym płynem wyglądającym jak płynne szkło, ze słomką i kostkami lodu.
- A to co? Koktajl Mołotowa?
- Wypij, pomoże.

Uniosłam się nieco na rękach i usiadłam na żelaznym łóżku, z masą poduszek pod plecami. Szklanka z napojem była chłodna, ale kiedy wzięłam pierwszy łyk, płyn miał smak gorącego ciasta z rabarbarem! Mojego ukochanego ciasta, które razem z mamą piekłyśmy zawsze w pierwszy dzień wakacji. 
Zapiekły mnie oczy. Tęskniłam za mamą i nie wiedziałam, kiedy i czy w ogóle ją jeszcze zobaczę, nie wiedziałam nawet, czy Annabeth nie jest kolejnym potworem.
Popijałam sobie mój ciastowo-rabarbarowy napój w czasie kiedy Annabeth krzątała się przy szafce z całą masą pigułek.

Leżałam w dużym pomieszczeniu z mnóstwem łóżek i parawanami między nimi. Wszystko, jak okiem sięgnąć, było wykonane z żelaza i ciemnego drewna. Półki, łóżka, szafki, lampy, wszystko. Nie zdziwiłabym się, gdyby zastawa też była z żelaza. Mieli tu jakieś złoża czy co? W pomieszczeniu było jasno. Przez duże okna, teraz odsłonięte, wpadały promienie słoneczne mile grzejące mi policzki.

Bałam się spojrzeć na moją nogę. Naprawdę jej nie czułam. Przynajmniej wiedziałam, że mi jej nie odcięli, bo spod kołdry, nie żelaznej co prawda, ale ciężkiej, wystawały mi palce z pomalowanymi na bordowo paznokciami. Spróbowałam nimi poruszyć. Szło mi opornie, łagodnie mówiąc. A tak naprawdę wrzasnęłam z bólu, a palcami nie poruszyłam. Annabeth odwróciła się z przerażeniem na twarzy i przekonaniem, że już nie żyję.
- Co się dzieje?!
- Może ty mi powiesz?! Co jest z moją nogą?!
- Przecież wszystko jest na miejscu.
- Jakbyś się czuła, gdybyś nie mogła używać swojego mózgu?!
- Nie wiem.
- Jak to?! Przecież właśnie tak funkcjonujesz z dnia na dzień!
Annabeth zamknęła oczy i przejechała sobie dłońmi po twarzy. Wzięła bardzo głęboki oddech, jakby miało to powstrzymać ją przed pociachaniem mnie na drobne kawałeczki.
- Okay. Po pierwsze, zoperowaliśmy twoją nogę, zszyliśmy udo i nastawiliśmy rzepkę. Będziesz musiała się oszczędziać i nie szaleć za bardzo. Utrzymywaliśmy cię w śpiączce tzw. farmakologicznej jak najdłużej, jesteś tu od trzech dni. Nogę masz w szynie, więc uważaj. Trochę w niej zabawisz. To, co przed chwilą wypiłaś, to nektar. Leczyliśmy cię nim, ale co za dużo to nie zdrowo.
- Jak bardzo niezdrowo?
- Powiedzmy, że byłabyś naprawdę ognistą kobitką.
- W takim razie poproszę całe wiadro.
- Ja całkiem serio mówię. Wypali cię od środka, i zostawi kupkę popiołu.
- Super.
Patrzyła na mnie jak na wariata (i wcale jej się nie dziwię, bo wygadywałam głupoty) i szybko odwróciła się z powrotem do swoich kolorowych tabletek.
Kiedy się odwróciła, na tacce (żelznej, a jakże!) leżała cała masa różnej wielkości kolorowych pigułek i szklanka wody. Musiała wyczytać z mojej twarzy niechęć. Wciąż nie byłam pewna, czy nie chce mnie otruć. Uśmiechnęła się i przydsiadła na krawędzi łóżka.
- Nie jestem potworem.
- Jasne.
- Nie jestem też w pełni człowiekiem - dodała po chwili.
- Jeszcze lepiej. Też masz różki i włochaty zadek?
Uśmiechnęła się szerzej, i musiałam przyznać, że miała naprawdę ładny uśmiech.
- Nie, nie mam. Annie, powidz mi proszę, co wiesz o mitologii?
Zdziwiło mnie to pytanie. Spodziewałam się raczej takich typu: "jaką masz grupę krwi?" lub "czy jesteś bardzo koścista?".
- Greckiej? No siedzi sobie takich dwunastu gburów - tu Annabeth zerknęła w górę wyraźnie zaniepokojona - i umawiają się między sobą, kto dzisiaj ginie, które miasto rozwalają, a kogo oszczędzą.

Niech was nie zmylą pozory. O mitologii greckiej wiedziałam naprawdę sporo. Więcej niż cała moja powalona klasa razem wzięta.

- Nie do końca, ale na upartego może być - powiedziała po chwili Annabeth. - A co wiesz o ich dzieciach?
- Chodzi ci o Perseusza, Tezeusza, Heraklesa itp? No i jeszcze Dionizos, ale on też grzeje teraz siedzenie na Olimpie.
Annabeth patrzyła ma mnie jak na zagubiony prezent gwiazdkowy odnaleziony w maju. Z nalepką z jej imieniem.
- Musisz być od Ateny. Mało kto wie o Dionizosie...
Je dois être comme ça?*
Cela signifie que votre parent est divine Athéna.**
- Umiesz mówić po francusku?
- A ty?
- No, od dziecka.
- To może Afrodyta...
- Chyba nie do końca rozumiem, o co chodzi...
- Na razie nie musisz - podała mi tackę z lekarstwami - Połknij tabletki. O, i nie mów o tym Chejronowi. Nie lubi, jak faszeruję półbogów współczesnymi farmaceutykami.
- Co to Chejron?
- Tego też mu nie mów.
- "Mu"? To jakiś gościu? Mama zrobiła mu sporą krzywdę dając mu tak na imię.
- Jakieś trzy tysiące lat temu może i by się przejął....
- Facet ma trzy tysiące lat?!
- Owszem.
- Chwila moment! Połączmy fakty!
Wyliczałam wszystko na palcach prawej dłoni. I lewej.
- W szkole zaatakowała mnie jakaś szkarada. Następnie wprost z autobusu przechwycono mnie i wpakowano do furgonetki z jakimiś świrami i stuokim gościem, który chciał wziąć sobie moje piękne oczy i wszczepić w skórę. Dowiedziałam się, że mój przyjaciel Calvin nie dość, że ma włochate nogi, to jeszcze ich nie goli! Teraz budzę się nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo z kim! W dodatku wszysacy ciągle mówią coś o jakiś półbogach!
 Annabeth patrzyła na mnie z lekkim uśmieszkiem na twarzy. 

- Nikt nie wierzy za pierwszym razem.


 ***

 - Nie wierzę.
Ktoś za mną prychnął. Ktoś inny powiedział do sąsiada, że wisi mu trzy drachmy. Inni milczeli i po prostu wpatrywali się ze mnie znudzeni. Nowa. Jeszcze jedna. Półbóg.

- NIe wierzę - powtórzyłam po raz kolejny z coraz większym niedowierzaniem w głosie - Ja po prostu wam nie wierzę!
Ktoś wstał. Jakaś dziewczyna. Miała kruczoczarne, kręcone włosy i szare oczy. Była niewysoka i przysadzista, ale twarz miała dobrotliwą, i dodatkowe kilogramy tylko dodawały jej uroku. Podeszła do mnie i podała mi dłoń, żeby pomóc podnieść mi się z klęczek. Była ładna.
- Hej! Jestem Megi*. Chodź, oprowadzę cię po obozie - powiedziała, po czym dodała szeptem tak, żebym tylko ja mogła to usłyszeć - bo te sztywniaki jakoś się do tego nie palą.
Odpowidziałam uśmiechem i chwyciłam wyciągniętą w moją stronę dłoń. Opuściłyśmy stołówki w trybie NOW.

***

Właśnie byłam w trakcie śniadania, kiedy jakiś gościu na wózku poprosił mnie, żebym wyszła na zewnątrz, bo chce mnie przedstawić obozowiczom. Wyglądał na... zmęczonego. Jego twarz nie była ani stara, ani młoda. Po prostu była.
Jakoś wyczołgalam się z obozowej infirmerii z tym całym ustrojstwem w które została zapakowana moja biedna noga. Zdecydowanie wolalabym zostać w środku i w spokoju zjeść  moje śniadanie. Ale jak mus to mus. O framugę drzwi były oparte dwie kule. Wzięłam je sobie.
Na zewnątrz było ciepło. Słońce miło grzało mi policzki i odbijało się w liściach. Wyszłam prosto na dróżkę, która biegła przez las do stołówek, gdzie, według gościa na wózku,  miałam się udać. 
Idąc ścieżką ma się wrażenie, że przebywa się w zupełnie innym świecie. Drzewa rozpraszają światło słoneczne, a szum oceanu pieści ucho.
 Do stołówek dotarłam i  aż rozdziawiłam usta.

Przy około dwudziestu różnych stolikach siedziały co najmniej dwie setki obozowiczów, w takich samych podkoszulkach, od których koloru możnabyło dostać oczopląsu. Pomarańczowa fala zdawała się wdzierać siłą do mojej głowy. 
- Halo! Proszę o spokój!
Gościu z wózka wyjechał na sam środek stołówki i teraz próbował przekrzyczeć tłum. Ze zrezygnowaną miną zaczął... wstawać z wózka. Człowiek niepełnosprawny nagle stanął na swoich czterech nogach. Tak, czterech. A dlaczego czterech? Gościu z wózka był w połowie pięknym, siwym koniem. Teraz już wiem. Chejron. Trener i opiekun wszystkich półbogów o których słyszy się w naszych czasach. Chejron żyje. 
- CISZA!
Wszyscy umilkli jak na zawołanie.
- Dziękuję.
Machnął ręką, abym wyszła na środek. Wciąż zapatrzona w niego, nie mogąca uwierzyć w to, co się właśnie stało, przeszłam na środek stołówek.
- Drodzy obozowicze, to jest Lora.
- Leanne - poprawiłam automatycznie pewna, że to nie-bliźniacy powiedzieli mu, jak mam na imię. Albo ta zdradliwa koza Calvin.
- Dobrze. Leanne, opowiedz nam coś o sobie.
Przestąpiłam z nogi na nogę z całkowitą pustką w głowie. Co ja mam im powiedzieć? Nie jestem zbyt ciekawą osobą. Grałam na zwłokę i miętosiłam rąbek koszulki w dłoni.
- Mam na imię Leanne.
- To już wiemy - rzucił ktoś na lewo, ale natychmiast został uciszony przez kolegę obok.
-Mam piętnaście lat. Nie jestem nikim wyjątkowym.
- Jesteś. W końcu jakoś tu trafiłaś, prawda? - powiedział wysoki brunet siedzący pośród około trzynastu nastolatków o takich samych piwnych oczach.
- Nie mam pojęcia, kim jestem, okay?
- Półbogiem. Tak jak my wszyscy tutaj.
- Półbogowie nie istnieją.
- W takim razie co tu robimy?
Patrzyłam na niego i nie byłam w stanie uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Półbogowie nie istnieją!
- Mnie się nie pytaj, jak tylko się wyleczę, spadam stąd.
- Co się zaatakowało?
- A skąd mam wiedzieć?!
- Powiem ci. To był piekielny ogar prosto z Tartaru. Więc z łaski swojej usiądź  przy stoliku Hermesa i pogódź się z tym, że teraz będzie jeszcze gorzej.
Z wrażenia usaidłam na samym środku.
- Nie wierzę.

***





* Megi to nie jest żadna Maggie, Megunda sregunda, tylko Megi ;)

niedziela, 2 marca 2014

ROZDZIAŁ III

 ***
- Cholera!

Moje cudowne rozważania przerwał krzyk Calvina, który właśnie odsuwał się od okna furgonetki i bardzo nie obchodziło go, że nikt poza nim nie wie, co się dzieje. Nim i Argusem, który docisnął gaz do dechy, a czerwona wskazówka szybko wskakiwała na coraz wyższe liczby: 80, 100, 130, 150 km/h*.
Bracia rozglądali się po kabinie, szukali czegoś pod siedzeniami i w bagażniku. Nagle Connor wyciągnął spod mojego siedzenia długi, błyszczący miech. Tak, miecz. MIECZ, do cholery! Taki sam, jakim w starożytności ścinano kokosy i głowy. Travis miał identyczny. Już miałam im powiedzieć, że to nie jest śmieszne i że robią z siebie głupków, kiedy na moich kolanach zmaterializował się długi na czterdzieści centymetrów sztylet w skórzanej pochwie. 
- Ty żartujesz, prawda?

Travis, któremu spoglądałam teraz w oczy, nie był tą samą osobą, która przez ostatnie pół godziny przekomarzał się z bratem na temat tego, który z nich jest przystojniejszy. W jego oczach dostrzegłam upór i powagę, determinację ale na pewno nie iskierkę żartownisia która towarzyszyła mu cały ten czas.
- Wybacz Leanne, ale w towarzystwie trzech piekielnych ogarów nie jest mi specjalnie do śmiechu.
Bać zaczęłam się, gdy zupełnie wbrew sobie wyjrzałam przez szybę furgonetki i moim oczom ukazał
się ogromny, wielkości samochodu, coś jakby przerośnięty pies, skrzyżowanie buldoga z hartem. A kiedy odwrócił swoją głowę i nasze spojrzenia się spotkały, odniosłam wrażenie, jakby on mnie znał. 

Wtedy zaczęłam krzyczeć. Na całe gardło.
***
- Leanne! Uspokój się! Musicie wyskoczyć!
- Oszalałeś?! Jedziemy ze sto pięćdziesiąt na godzinę! Zabijemy się!!

Calvin już się przygotowywał do samobójczego skoku, zapiął klipsy swojego turystycznego plecaka na piersi, ściągnął trampki i teraz ściągał spodnie. Ściągał spodnie. 
Już wiem, dlaczego tak często, a zwłaszcza po deszczu, zajeżdżało od niego mokrą sierścią. Dlaczego mój przyjaciel nie golił nóg? A wierzcie mi, powinien. Takiej łasicy nie ma się nawet po ciężkiej i długiej zimie. 

Calvin, od pasa w dół, był kozą. Jego nogi pokrywało czarne poskręcane futerko. A zamiast stóp miał najprawdziwsze kopyta. Na razie nikt nie kwapił się wytłumaczyć mi, dlaczego mój kumpel nosi włochate kalesony, poza tym, i tak bym nie uwierzyła.
Travis i Connor tłumaczyli mi, że spróbują odciągnąć od nas potwory jak najdalej, ale żebym nie łudziła się, że przynajmniej jeden nie zostanie w tyle i nie pobiegnie za nami, ale że jeśli uda nam się  zgrabnie wyskoczyć i od razu bez narzekania i zatrzymywania się ruszyć biegiem prosto do celu, może uda nam się dotrzeć do obozu bez większych trudności.

Słuchałam tego i moje przekonanie, że to jacyś szaleńcy, potwierdzało się z każdym słowem. 
Dali mi jeszcze jeden sztylet, identyczny jak ten pierwszy, i powiedzieli, że jest zrobiony z niebiańskiego spiżu. Powiedzmy, że zrozumiałam tyle, że jednorożce zrobiły tęczową kupę na chmurce i z tego właśnie tworzywa mam broń. Kiedy zaczęłam protestować, że nie wiem nawet, jak się tym posługiwać, spojrzeli na mnie w identyczny sposób, co skutecznie zamknęło mi usta.

Może gdybym powiedziała im, że ja potrafię zranić się tępym nożem krojąc ogórka do sałatki, daliby mi miecz z kolorowych balonów, taki, jakie klauni rozdają rozwydżonym dzieciakom w restauracji żeby miały czym się zająć.

Calvin dawał mi krótkie instrukcje i mówił o punktach orientacyjnych, po których miałabym łatwo dotrzeć do obozu. Z tego wszystkiego zapamiętałam  głaz rozłupany na dwie równe części, strumień płynący trzema korytami i wielką sosnę na szczycie wzgórza, za którą to miałam być bezpieczna. Nie do końca rozumiałam dlaczego mi to mówi, przecież mieliśmy zwiewać razem. Nie wspomniał też o tym, co mam zrobić, jeśli ogar jednak zechce się ze mną pobawić, ale tak bardzo wymownie spoglądał na sztylety leżące na moich kolanach, że musiałam oswoić się w myślą, że będę musiała  użyć moich wykałaczek, czytaj: BĘDĘ MUSIAŁA WALCZYĆ Z WIELKIM PSEM-MORDERCĄ. Ja chcę do domu!
- Leanne, bądź gotowa na trzy! Zwolnimy wtedy furgonetkę jak tylko możemy, ale będziecie mieli mało czasu na skok!
Spanikowałam, to jasne. Mój przyjaciel był w połowie kozą, goniły nas trzy potwory, które nie miały prawa istnieć i na dodatek mieliśmy wykonać samobójczy skok w nieznane z pędzącego samochodu!
- Co z moimi rzeczami?
Oczywiście, dizajnerska walizka na pierwszym miejscu.
- Weźmiemy je! Jeden!
Nie, nie, nie, nie, NIE
- Dwa!
- A jak się zabijemy?!
Travis otworzył boczne drzwi furgonetki i chłód majowego wieczoru wdarł się do środka. Dostałam gęsiej skórki i pospiesznie założyłam moją czarną skórzaną kurtkę której dotychczas używałam jako poduszki.
- Trzy!
Auto nieznacznie zwolniło i razem z Calvinem wyskoczyliśmy na zewnątrz.

Chyba nie muszę wam mówić, jak bolesne jest bliskie spotkanie z kamienistym poboczem. Choć moje kolano jak i kostka nie zniosły tej znajomości najlepiej, wstałam niemal natychmiast i zaczęłam biec za moim kumplem, którego włochaty tyłek właśnie znikał w krzakach. Biegł nadzwyczaj szybko jak na kogoś z zanikiem mięśni, choć osobiście zaczęłam już rozumieć, dlaczego nie ćwiczył na wf-ie. No bo co by sobie pomyśleli ludzie, gdyby zobaczyli jego włochate giry w krótkich spodenkach treningowych?
- Calvin, zwolnij trochę!

Nawet jeśli posłuchał to i tak poruszaliśmy się za szybko i już po dwóch kilometrach odpadłam.  I choć kondycję miałam nie najgorszą, to zdecydowanie wolałam krótsze dystanse. Moje płuca wołały o pomoc a mięśnie w łydkach rwały niemiłosiernie, ale dzielnie parłam na przód. Przebiegliśmy jeszcze z dwieście metrów równolegle do bocznej drogi, kiedy Calvin kazał mi biec dalej i się nie zatrzymywać, a sam skręcił w lewo, czyli w przeciwną stronę niż ta w którą mieliśmy się udać. Minęłam przepołowiony głaz, co pozwoliło mi sądzić, że do celu pozostało nieco ponad kilometr.
Sztylety niemiłosiernie obijały mi się o uda i brzęczały co doprowadzało mnie do szału i jednocześnie zdradzały moją pozycję potencjalnemu napastnikowi, więc wyjęłam je z pochew i biegłam dalej trzymając je przed sobą jak jakąś śmierdzącą skarpetę. Nie była to może najwygodniejsza forma ucieczki, ale niewątpliwie właśnie ona uratowała mi życie.
***
Piekielny ogar wyskoczył na mnie w prawej strony, kiedy mijałam  potrójny strumień. Według zapewnień nie-bliźniaków za jakieś pół kilometra powinnam dotrzeć do sosny, minąć ją, zejść w dół zbocza i znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
Miał duże, czarne oczy które zdawały się mnie prześwietlać  i liczyć kosteczki do obgryzienia.
Jego krótka sierść lśniła w świetle księżyca i miałam wrażenie, że krążą po niej twarze zastygłe w wyrazie przerażenia. 

W ciągu tego dnia nauczyłam się trzech rzeczy:
- nie ufaj lekarzom
- bliźniacy mogą się okazać nie-bliźniakami
- i nigdy, przenigdy nie atakuj piekielnego ogara z bronią nad głową. Prawdopodobnie rozszarpałby ci bebech, a ty nie miałabyś jak się bronić.
Mnie też by pewnie wybebeszył, gdyby nie fakt, że miałam drugi sztylet w lewej ręce, i to właśnie instynkt (KOBIECY, jestem tego pewna) kazał mi się zamachnąć z boku. Może nie był to najtrafniejszy zamach w moim życiu, ale ogłuszyłam ssaka bądź cokolwiek to było płazem sztyletu i zerwałam się do dalszego biegu.

Chyba tylko sam Calvin potrafiłby mi podać powód, dla którego miałabym go nie zabijać przy najbliższej okazji. Nie wiem, czemu się go posłuchałam i nie przesłuchałam, dokąd się wybiera, czy ma zamiar wrócić i czy zabrał ze sobą krem z filtrem! Niech go szlag...
Już widziałam sosnę, jej potężny pień, szeroko rozstawione gałęzie, czułam jej potęgę i zapach sosnowych igieł, kiedy cudowna ja wpadłam w jakiś przeuroczy dołeczek i wywinęłam orła. Muszę wspomnieć, że kolana to moja pięta Achillesowa, więc kiedy usłyszałam cichutkie trach wiedziałam, że moja rzepka nie przeżyła kolejnego bliskiego spotkania z twardym podłożem.
 Wrzasnęłam z bólu i wciąż ze sztyletami w dłoniach podczołgałam się do sosny i oparwszy się o jej chropowaty pień, czekałam na przybycie przerośniętego buldoga.

Nie musiałam długo czekać. Mój pupil przybył do mnie w kilka minut po moim efektownym upadku. Obnażył swoje żółtawe, krótkie za to liczne zęby, a w jego gardle narastał warkot.
- Dobry piesek - wypiszczałam. Moje serce biło teraz tak mocno i tak szybko, że usłyszałby je każdy przechodzeń.

Trzymałam sztylet na wysokości bioder, jego czubek skierowałam między oczy potwora. I wtedy usłyszałam śmiechy. Gdzieś niedaleko, za mną, spora grupa osób śmiała się głośno, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia.
To musiał być ten obóz.
A piekielny ogar nie może wejść do obozu.
Więc dlaczego ja, Leanne Asplin, siedzę sobie po tej akurat stronie sosny, kiedy, według zapewnień Calvina i braci, za nią miałabym być zupełnie bezpieczna?!
I kiedy tak rozmyślałam na temat swojej głupoty, ogar zaatakował.

 Z boku, zupełnie niespodziewanie, a ja straciłam czas na zorientowanie się w nowej sytuacji, więc gdy ogar mnie dopadł, nie byłam nawet w stanie się obronić. Kiedy pazury potwora rozpruły mi udo nie zdążyłam nawet krzyknąć. Ogar przeskoczył nade mną a ja, pół przytomna z bólu, ostatkami sił zamachnęłam się na niego sztyletem i trafiłam go, prosto w gardło.
Zniknął. Tak samo jak wcześniej pani Fran, zamienił się w żółtawego gluta i zniknął.

Ostatnie co pamiętam, to wyraz twarzy zdyszanego Calvina pochylającego się nade mną.







* tak mi się nie chce pisać "kilometrów na godzinę", że będę sobie trochę ułatwiać życie :)





***
JEEJ!
to będzie już trzeci rozdział, i choć pojawił się suuuper szybko po poprzednim, zapowiadam:
ferie się skończyły, czas na naukę,  więc rozdziały będę dodawać sporadycznie i w miarę własnych możliwości (czytaj: jeśli rodzice nie dadzą mi szlabanu na komputer lub po prostu mi go nie zabiorą)
pozdro600, mammariss