sobota, 26 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ VI

zeszło się mnie z deka beka rozdział dupa ha ha ha 
pozdro600, mammariss


 ***

- Annie! Annie!
Słyszałam cztery głosy wykrzykujące w przestrzeń moje imię. Otworzyłam oczy. Wciąż byłam na plaży. Musiałam zasnąć, piasek przykleił mi się do policzka i wsypał do ust. Zaczęłam pluć i wytrzepywać go z włosów.
Słońce już zaszło, i teraz wschodzący księżyc odbijał się srebrem w oceanie.
- Tu jesteś urwisie!
Obejrzałam się trochę nieprzytomnie i ujrzałam Sophie. Wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą. Odwróciła się za siebie i krzyknęła do reszty:
- Ej, znalazłam ją!
 Po chwili przybiegli jeszcze Megi i Calvin, oraz chłopak w którym rozpoznałam Ryana, brata bliźniaka Sophie, bo miał taki sam prosty nos i niebieskie oczy.
- To ona? - zapytał, gdy wszyscy okrążyli mnie jak w jakimś kółeczku dla para nienormalnych i Calvin podniósł mnie do pionu. Kule zapadały mi się w piasku.
- Nie, to zagubiony dostawca pizzy. Chcesz hawajską czy pepperoni? Oczywiście, że to ja, imbecylu! - wyrzuciłam z siebie, po czym policzyłam do dziesięciu, żeby nie przywalić mu z łokcia w ten jego prosty nos. Jak to możliwe, że ludzie wkurzają mnie na wstępie? Postanowiłam w duchu zrzucić wszystko na moje ADHD.
- Niezłe ziółko.
- Oj, poczekaj, aż ktoś powie coś o jej włosach - wtrąciła Megi z chytrym uśmieszkiem.
Bez zastanowienia odwróciłam się w jego stronę tak, że staliśmy teraz twarzą w twarz i przytknęłam mu palec do ust, kręcąc głową z przymkniętymi oczami, co zawsze działało na Calvina i paru innych natrętów.
- Nawet nie próbuj - wyszeptałam.
- Nuesumbarowaye?
- Nie, nie są farbowane.
- Faknyyne.
- Dziękuję, też uważam, że są ładne.
Zdjęłam palec z jego ust i uśmiechnęłam się zalotnie, dla polepszenia efektu. Ryan jeszcze przez chwilę wodził za mną wzrokiem jak urzeczony. Z transu wybudziła go Megi która z wyrzutem zapytała mnie:
- I chcesz nam powiedzieć, że byłaś tu przez cały czas?
Spojrzałam w jej stronę i zrobiłam minę niewiniątka.
- Och, no co ty! Poleciałam na moim różowym pegazie do Los Angeles zagrać w łapki z Maharadżą. Wróciłam jakieś dziesięć minut temu i postanowiłam się przespać, ale wcześniej obowiązkową nażarłam się piasku. A co, nie mogliście mnie znaleźć? Przecież zostawiłam wiadomość na niebie, że zaraz wracam. Nie zauważyliście wielkich liter ZW na niebie? Zadziwiające, jak rzadko ludzie spoglądają w niebo, prawda?
- Skończyłaś już? - wcięła się znużona Megi. -  Szukaliśmy cię pół godziny! Spóźniłaś się na kolację.
Szkoda, bo od dawna kiszki grały mi marsza. Już wiem, czemu śnił mi się wielki hot-dog z twarzą Maxa mówiący mi, że jestem cała w zielonym szlamie...
Widząc moją zbolałą minę, Sophie mrugnęła do mnie i szepnęła:
- Spokojnie, zawsze można poprosić braci Hood, żeby zwinęli coś ze spiżarni.
Rzuciłam jej wdzięczne spojrzenie. W tym momencie kula osunęła się po piachu i byłabym upadła, gdyby nie Calvin, który rzucił się przed siebie i mnie złapał.
- A ty nadal to nosisz? - odezwał się po raz pierwszy, kiedy mnie puszczał i stuknął palcem w moją szynę.
- Powiedzieli, że trochę w tym zabawię.
Uśmiechnął się.
- Może w innym świecie. Chodź ze mną.
Ruszyliśmy małym orszakiem w stronę, którą wskazał Calvin. Wspinaliśmy się po zaspie i czułam się jak kangur, skacząc na tych moich dwóch dodatkowych nogach. Reszta trzymała się z tyłu.
Dogoniłam Calvina i zrównałam się z nim. Nie miał na sobie spodni, przez co czułam się co najmniej dziwnie. Jego oczowalna, pomarańczowa koszulka była jedyną rzeczą zaliczającą się do ubrań. Oprócz tego, miał przy sobie pas z przytroczoną do niego drewnianą pałką i fujarką.
- Przy okazji - odezwał się po kilku minutach marszu. - Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem.
 Spojrzałam na niego chcąc wyglądać groźnie, ale prawdę mówiąc, ja też bym go zostawiła. Zadałam jednak pytanie, które męczyło mnie od początku.
 - Gdzie się podziewałeś?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Myślałem, że to oczywiste.
Pokręciłam głową.
- Nie dla mnie, ułoma z szyną na nodze.
 - Bez przesady, zaraz się jej pozbędziemy.
Szliśmy dalej w milczeniu. Ocean po naszej prawej stronie, dzięki gwiazdom odbijającym się od jego powierzchni, wyglądał jak nieustannie falujący diamentowy dywan. Nie mam nic przeciwko diamentom.
Powiało chłodem i na moich gołych nogach pojawiła się gęsia skórka. Zupełnie zapomniałam, w co byłam ubrana owej feralnej nocy podczas ucieczki przed panią-potworem Fran. Najwyraźniej kiedy znaleźli mnie nieprzytomną pod drzewem i zanieśli do szpitalnego łóżka, nie zerwali ze mnie ciuchów, jak to się robi w prawie każdym filmie opartym na podstawie jednej z tysiąca dwustu trzydziestu sześciu książek Nicholasa Sparksa*.
Miałam na sobie moje ukochane czarne conversy, krótkie czarne spodenki i białą koszulkę z bardzo skromnym napisem "PRINCESS" na piersiach. Do tego, obowiązkowo, czarna skórzana kurtka. Mój ostry styl był jednym z czynników, przez które znalazłam się w OSMP-ie.
Przed nami wyrosła ściana lasu. Gęsto rosnące drzewa i krzewy zdawały się wciągać mnie między siebie.
- Byłem pewny, że kiedy się rozdzielimy, ogar pobiegnie za mną.
Megi przewróciła oczami, ale nic nie mówiła. Calvin kontynuował:
- Dużo więcej czasu spędziłem tutaj, wśród herosów, i miałem nadzieję, że odór boskiej krwi utrzymujący się na moim ciele wystarczy aby go od ciebie odciągnąć.
Zdaje się, że nie tylko mnie nowicjuszce wydawało się to najgorszym pomysłem roku. Z tyłu za nami ktoś prychnął. Odwróciłam głowę akurat żeby zobaczyć, jak Ryan, nie mogąc powstrzymać śmiechu, opluwa idącą przed nim Megi i zaśmiewa się w najlepsze. Calvin spiekł raka, a ja zastanawiałam się, czy nie trzeba dzwonić do wariatkowa. Instniała też opcja, że po prostu się w nim znalazłam...
- Przepraszam - wydusił Ryan pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu - ale w życiu bym nie pomyślał, że możesz być takim idiotą, Calvin.
Na czerwonych policzkach satyra można było by smażyć naleśniki.
Szczerze powiedziawszy, niewiele rozumiałam, więc szturchnęłam Megi i dyskretnie zapytałam, o co chodzi.
- Zacznijmy od tego, że jesteś pierwszym przydziałem Calvina.
Od razu jej przerwałam.
- Przydziałem? Serio? To brzmi jakbym była ostatnim opakowaniem płatków śniadaniowych na półce w supermarkecie.
- Tak bywa. Właśnie tak satyrowie między sobą nazywają herosów, którymi się opiekują. Calvin po raz pierwszy został opiekunem. Strasznie się stresował, jest bardzo młody.
Spojrzała na niego z siostrzaną czułością.
- A właściwie - rzuciłam od niechcenia - Ile ty masz lat, Calvin?
Odrócił się i teraz szedł tyłem. W duchu liczyłam na to, że potknie się o jakiś wystający korzeń. Ach, ta moja wrodzona miłość do bliźniego.
- Na ludzkie lata czy moje?
- I te, i te.
- Na ludzkie lata mam 13 lat. Ale tu, w moim świecie, 26.
- Możesz już pić alkohol?  - to było pierwsze co przyszło mi do głowy po tym nieco zaskakującym wyznaniu. Jakbym była jakimś nałogowcem. To miejsce musiało na mnie źle działać.
- Serio, Annie? Alkohol?
- No co, jestem nastolatką.
Wywrócił oczami i z powrotem zwrócił się twarzą w stronę wędrówki.
Kiedy się zatrzymał, miałam lekkie wątpliwości co to tego, czy chcę, żeby mi pomagał.
Znaleźliśmy się u stóp wielkiego drzewa na którego najgrubszym konarze znajdował się... drewniany domek. Był niewiele mniejszy od tych wszystkich domów w których mieszkali wszyscy obozowicze. Był cały z jasnego drewna a prowadziła do niego drabinka. Tu spojrzałam wymownie na Calvina, potem na drabinkę, moją okutą w szynę nogę i z powrotem na satyra. Uśmiechnął się jedynie i zaprowadził na tyły wielkiego dębu, gdzie swobodnie dyndała sobie uprząż właśnie taka jakiej nie mieli ci wariaci, którzy wspinali się na górę z lawą. Dopiero po chwili ogarnęłam, że zamierza mnie w to ubrać i wciągnąć na górę. Spytałam, czy to koniecznie, ale kiedy zwyczajnie w świecie podniósł mnie do góry i wsunął w szelki, zrozumiałam, że nie ma odwrotu.
- Tylko mnie nie upuść - zdążyłam rzucić, zanim dopiąć ostatnią klamerkę, wcisnął mi w dłonie moje kule i potruchtał do drabinki, aby szybkimi susami wspiąć się po niej i doskoczyć do liny, która miała mnie unieść na platformę zbudowaną dookoła domku, żeby takie sierotki jak ja miały gdzie posadzić dupsko. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale czułam się jak jakaś upośledzona czy coś...
Na szczęście, moja podróż na górę była szybka i bezbolesna, nie licząc tasiemki od tych głupich szelek wpijającej mi się wszędzie i drapiącej w gołą skórę.
- Koniec trasy, proszę wysiadać - powiedział Calvin, kiedy podnosił mnie z ziemi i rozpinał klipsy, jakbym ja nie mogła tego zrobić. Stanęłam na platformie podpierając się kulami i podeszłam do krawędzi półki.
Rozciągał się stąd zapierający dech w piersiach widok. Domek znajdował się wyżej niż się wydawało patrząc na niego z dołu. Wyrastał ponad korony drzew otaczających potężny dąb i był większy niż myślałam. Mogłam policzyć stąd wszystkie domki obozowiczów i ludzi wyglądających jak mrówki i kłębiących się wokół kilku ognisk rozpalonych na placu pomiędzy domkami. W oddali majaczył czarny ocean, a gdzieś daleko był Wieki Dom.
- Jezu, przestań tak stać i chodź do środka, to może uda mi się ci pomóc przed wschodem słońca.
Pokazałam Calvinowi język i weszłam przez otwarte drzwi do domu.
W środku prezentował się... czysto. Jak na miejsce zamieszkania potencjalnego nastolatka. Na ziemi leżał zielony dywan, a w jednym kącie stał stoliczek kawowy, na którym pięknie prezentowały się złociste chryzantemy, których przyjemny zapach unosił się w całym pomieszczeniu. A było tych  pomieszczeń dokładnie trzy. Jedno, sypialniane, było zasłonięte czarną zasłoną, za którą nie omieszkałam się zajrzeć, bo moja wrodzona ciekawość była jak króliczek wielkanocny, nie do ogarnięcia. Za zasłoną zjandowało się proste łóżko z czerwoną narzutą i jeden stoliczek z lampą naftową i książką, której tytułu nie dostrzegłam. Na ścianie nad łóżkiem znajdowały się trzy zdjęcia. Jedno przedstawiało uśmiechniętego Calvina obejmującego się z dwoma dziewczynami. W jednej rozpoznałam Megi, druga była rudowłosa i bardzo, bardzo blada. Na drugim była Annabeth z jakimś brunetem i innym satyrem, oraz Chejron. Trzecie zdjęcie było ciemne, i chyba zostało zrobione w nocy, nad wodą, bo gdzieś w tyle majaczył niewyraźny księżyc. Nie widziałam twarzy postaci które zostały uwiecznione na fotografii, i wątpiłam by Calvin coś na niej dostrzegał, ale skoro wisiała nad jego łóżkiem, musiała coś dla niego znaczyć. Była jeszcze czwarta ramka, pusta i sniepasująca do schematu. Zastanawiałam się, czemu nie wstawił tam jakiegoś zdjęcia, i już miałam się go o to zapytać, ale w tym momencie pociągnął mnie za ramię i zaprowadził do drugiego pomieszczenia w jego mieszkanku, pseudo salonu. Bez słowa popchnął mnie w stronę wygodnej kanapy a sam podsunął sobie wiklinowe siedzisko sprzed biurka na którym znajdowała się papeteria i, nie wiedzieć czemu, obgryziona noga od jakiegoś krzesła lub półki. Przyzwyczaiłam się już do dziwnych upodbań kulinarnych mojego kumpla.
Zaczełam się trochę denerwować, kiedy spod szklanego stolika wyciągnął trzy drewniane miski z jakimiś dwoma proszkami i fioletowym płynem.
- Calvin...
Uciszył mnie srogim spojrzeniem.
- Mam uczulenie na orzechy - wyszeptałam.
Zdawało mi się, że Ryan ma ochotę się zaśmiać, ale chyba zorientował się, że w tym sposobem tylko rozproszyłby Calvina, który mieszał właśnie zielony proszek z płynem, mrucząc coś pod nosem, a kiedy z mieszaniny uleciał w górę obłok niebieskiej pary, uśmiechnął się i wyjął zza pasa fujarkę, na której zaczął wygrywać melodię, której nastrój nie sposób było określić. Raz była skoczna i wesoła, by po chwili zmienić się w ponurą nutę. Przerywał co jakiś czas, żeby dosypać drugiego proszku, czerwonego, a kiedy substancja osiągnęła kolor świeżego imbiru, przerwał usatysfakcjonowany.  Kazał Megi pomóc mi ze zdjęciem szyny. Kilka kropel płynu trafiło na gazę, którą przedzielił na pół i przyłożył w miejsce, gdzie zszyli mi udo oraz na kolano. Zaszczypało, ale natychmiast potem poczułam niewysłowioną ulgę. Resztę przelał do przezroczystego kubka i dodał słomkę. oraz różową parasolkę. Podejrzewam, że miał być to rodziaj jakiegoś dowcipu.
- Bon apetit - powiedział, podając mi szklankę. Wzięłam ją nieufnie i niemal zanużyłam nos w płynie chcąc go powąchać. Był bezwonny.
- Rozumiem, że nie będzie smakował jak to cudo które wypala od środka?
Uśmiechnął się w odpowiedzi, którą znałam. Musiałam przygotowć się na szok kulinarny.
Wzięłam pierwszy łyk.  
Miałam ochotę wypluś wszystko na ziemię. Lecieć do łazienki i myć język, póki nie zmyję z niego smaku tego egzotycznego koktajlu.
Żartuję. Miał smak mielonej mięty wymieszanej z imbirem i odrobiną papryczki chili. Było ostre, ale nie smakowało źle. Była tam jeszcze jedna lub dwie inne nuty, których nie potrafiłam rozpoznać, ale nie powiem, żeby mi jakoś szczególnie zależało. Wypiałam wszystko duszkiem i zasnęłam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

***
 
Obudziłam się nad ranem. W domku nie było nikogo. Miałam wrażenie, że ostatnio nie robię nic innego tylko śpię...
Nagle zza  wyłomu wyłonił się chłopak z plaży. Nie wiedziałam, skąd się tam wziął, i jakim cudem go nie zauważyłam, ale był tam, i uśmiechał się do mnie. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i spróbowałam podnieść się z kanapy, co od razu okazało się złym pomysłem, bo nie byłam gotowa stanąć cłym ciężarem na mojej nodze i kiedy tylko stanęłam w miarę prosto zachwiałam się do przodu i prawie że walnęłam nosem w drewnianą podłogę. Prawie, bo plażowy chłopak w porę złapał mnie w pasie i teraz podtrzymywał zaledwie kilkanaście centymetrów nad twardą, niedobrą deską, twarzą w twarz. Miał naprawdę ładne oczy. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że pierwsze, na co zwracam uwagę poznając kogoś nowego, to jego oczy. A te były niezwykle jasne i ze złotą obręczą wokół tęczówek.
- Rannym ptaszkiem to ty nie jesteś, prawda? - powiedział, wciąż trzymając mnie nad ziemią i uśmiechając się. Był realny, co mnie ucieszyło, bo przez jakiś czas miałam obawy, że koleś mi się przywidział.
- A powinnam być?
Wzruszył ramionami.
- Tutaj? Och, tak. Przyda ci się kiedyś, zobaczysz.
- Świetnie. Następnym razem będę pamiętać, a teraz, jeśli łaska, postaw mnie wreszcie do pionu, bo czuję się dziwnie.
Posłuchał i teraz stałam już pewnie na nogach, choć trzymając się blisko oparcia kanapy, aby  mieć się czego złapać, jakbym nagle zechciała się bliżej zapoznać z dębową podłodą.
Staliśmy tak kilka dobrych minut, tkwiąc w męczącej ciszy, kiedy ten poruszył oczywisty temat.
- Masz ładne włosy.
Spojrzałam na niego czujnie.
- Są może farb...
- Nie!
Cofnął się kilka kroków w tył, zapewne nie chcąc być pierwszym celem, w który miałam wielką ochotę rzucić tą głupią nogą od szafki czy tam krzesła, którą Calvin bardzo ładnie obgryza od jakiegoś czasu.
- Wyluzuj. Nie są farbowane. Rozumiem.
- Dziękuję.
Przymknęłam oczy i przytknęłam dłoń do skroni. Policzyłam do dziesięciu.
 - Właściwie jak masz na imię?
Ale kiedy otworzyłam czy, jego już nie było.


***


domek Calvina





 *wcale nie jest ich tak wiele, i, swoją drogą, kocham gościa ;)

wtorek, 8 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ V

Pamiętacie to uczucie, gdy jako sześciolatki wbiegaliście do galerii handlowej i waszym oczom ukazywał się widok nie z tej ziemi? Samochodziki, lalki barbie i pluszaki poustawiane na półkach sięgały nieba. Do tego dochodzili ci wszyscy sprzedawcy lizaków wielkości waszych głów i żelków z kwaśną posypką długą jak twoja prawa noga. Pomnóżcie to razy dziesięć, to może uzyskacie efekt podobny o tego, co ja czułam krążąc z Megi po obozie.
To miejsce było niesamowite. Idealnie zielona trawa, równiutkie ścieżki z białych kamieni wygładzonych przez wodę, i to dziwne zjawisko, kiedy burzowe chmury omijają tereny obozu, jakby był przykryty szklaną bańką.
Obóz był ogromny. Ciągnął się od wzgórza z sosną aż do brzegu oceanu. Miał na swoim terenie wejście do lasu wielkiego tak, że nawet sobie nie wyobrażałam. Plaża przyciągała mnie swoim miękkim piaskiem i słońcem odbijającym się w falach. A w oddali majaczyło jakieś dymiące wzgórze.
Dymiące wzgórze okazało się niczym innym, jakże popularną u Nowym Jorku ścianką wspinaczkową. Z lawą.  Prawdziwą, gorącą lawą spływającą po ścianie i wyparzającą wszelkie zarazki z twojej skóry. Tak, twojej.
W domu chodziłam na taką co tydzień. Dodatkowo latały nade mną harpie i dziobały mnie w ramiona i łydki, dla rozrywki.
Kilkoro obozowiczów wspinało się na sam szczyt. Oczywiście, bez zabezpieczeń. bo na co ci one, kiedy z góry leje ci się lawa?
Na naszych oczach jeden z nich, blondyn w błękitnej koszulce, zleciał jakieś cztery metry w dół i spadł na plecy. 
Kiedy ja zastanawiałam się, jakie kwiaty kupić mu na pogrzeb, Megi ze stoickim spokojem podeszła do niego z butelką tego samego płynu, który postawił mnie na nogi dzisiaj rano. W pięć minut potem chłopak, może trochę obolały, zasuwał z powrotem w górę ku szczytowi.

Musiałam tego spróbować.

***
Natępnie Megi zaprowadziła mnie na wielką arenę treningową. Była zbudowana na wzór starożytnych aren, na których odbywali swoje treningi prawdziwi gladiatorzy, i na której zdrapywali sobie krew przeciwnika z butów.
Z trzech stron otaczały ją rzędy kamiennych siedzisk, wysokich na jakieś trzy metry-cztery metry. Aktualnie przebywało na niej kilku gapowiczów i dwie pojedynkujące się pary.
W jednej z nich zauważyłam wysokiego chłopaka o ciemnych, brązowych włosach, lekko kręconych i krótko przystrzyżonych zgodnie z teraźniejszą modą.
Był dobrze zbudowany i w jednej chwili rozbroił dziewczynę próbującą go pokonać.
Była średniego wzrostu, a kiedy zdjęła hełm wysypały się spod niego na kark jej złote loki. Bynajmniej nie wyglądała na zmartwioną przegraną w pojedynku. Uśmiechała się szeroko i kiedy nas zauważyła, pomachała nam energicznie. Megi również się uśmiechała i pociągnęła mnie w jej stronę. 
Stojąc na środku areny czułam się jak w centrum jakiejś ważnej walki. 
- Cześć Megi! - złotowłosa uścisnęła mojego przewodnika. - Przyprowadziłaś kogoś nowego?
- Niektórzy olewają śniadanie po to, żeby mieć arenę tylko dla siebie - wytłumaczyła mi półgębkiejm Megi. Po chwili dodała:
- Tak, Sophie, przedstawiam ci Leanne. Nieokreślona - dopowiedziała szybko, przewidując kolejne pytanie. Sophie pokiwała głową ze zrozumieniem i odwróciła się do chłopaka z którym się pojedynkowała.
- Ej, Max! MAX! Chodź na chwilę!
Max, który właśnie oblewał sobie całą twarz wodą z butelki, i wyglądałoby to cholernie seksownie, gdyby nie miecz przytroczony do jego pasa. Wytarł twarz w ręcznik i podszedł do nas, bez entuzjazmu.
Był przystojny. Jego czekoladowe oczy emanowały opanowaniem i, co zauważyłam dużo później, nienawiścią do wszystkich. 
- Co jest?
Dopiero teraz na mnie spojrzał. Nie wiem, czemu, ale peszyło mnie to i zrobiłam dyskretny krok za Megi, chcąc się przed nim schować. Niestety, chyba nie uszło to jego uwadze.
Brawo za odwagę, Annie!
- Nowa? - zapytał w sposób wyrażający pogardę dla mojej osoby. - Kto jest jej boskim rodzicem?
- Nie wiemy, ale myślę, że długo nie będziemy musieli czekać - powiedziała Sophie z iskierką w oku.
- Tak myślisz?

Nie wiem czemu, ale nagle wezbrał we mnie gniew. Nie moja wina, że się tu znalazłam! Wykrzywiłam usta tak jak ja to tylko robię i patrzyłam na niego spod przymrużonych powiek.
On również nie wyglądał na zadowolonego, i najwyraźniej zdarzyło się to nie pierwszy raz, bo Megi z kwaśną miną chwyciła go mocno za umięśnione ramię i wzięła go na stronę gdzie energicznie zaczęła coś mu tłumaczyć, i choć bardzo starałam się nie podsłuchiwać, to mój boski rodzic musiał mieć jakiś wyrąbany w kosmos zmysł słuchu, po moim uszom nie umknął żaden szczegół.
- Co ty sobie wyobrażasz? Musisz przelewać swoje wszystkie żale na każdego kto znajdzie się pod wpływem twojego uroku?
- A mam wybór? Może gdybym wiedział, kto jest moim boskim rodzicem, nie byłoby problemu.
- Max, bądź cierpliwy.
- Czekam od roku. Od roku cisza. A głos który śni mi się co noc o dziwo nie powiedział, do kogo należy. Moja cierpliwość się kończy. 
Dziewczyna spojrzała nie niego ze współczuciem. 
- Mówiłam ci, że to najpewniej Hefajstos. I proszę cię, nie bądź taki naburmuszony. Annie jest tu nowa. Zróbmy na niej jak najlepsze wrażenie. 
- Ta, jasne.
- Max?
- Dobra! Niech ci będzie.
Zaczął iść z powrotem do nas, więc szybko schyliłam się do trampka udając, że wiążę sznurowadło. Nawet jeśli Sophie uznała to za dziwne zachowanie, nie dała nic po sobie poznać.
- Annie, to jest Max Stoner. Nieokreślony - Megi szturchnęła Maxa, i chłopak, chcąc nie chcąc, zmuszony był uścisnąć mi rękę. Wstałam jak nigdy nic z klęczek i popełniłam koszmarną gafę.
- Wiem - powiedziałam z szerokim uśmiechem.
Słodki Zeusie.
Megi spojrzała na mnie z zaciekawieniem i już otwierała usta, żeby zadać wiadome pytanie, ale ją uprzedziłam.
- Wiem, że ma na imię Max!
- Jasne, super - zabrał rękę i schował ją do kieszeni. Jestem prawie pewna, że wytarł ją w ten sposób z potu, który tam zostawiłam...
- Jestem Leanne Asplin. Nieokreślona, z tego co wiem - zwróciłam się do niego z powrotem, a patrzył na mnie jakbym co najmniej zabiła mu matkę. Lub ojca. Kto go tam wie. - Cokolwiek to wszystko znaczy.
- To znaczy, że nie wiadomo, kto jest twoim boskim rodzicem - odparł bezbarwnym tonem.
- Mam oboje rodziców.
- Biologicznych?
- Właściwie to Pat jest moim trzecim "tatą", jeśli mogę go tak nazwać.
- Czyli ojciec.
- Słucham?
- To znaczy, że twój boski rodzic jest mężczyzną.
- No tak. Oczywiście. 
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, kiedy ja nagle oprzytomniałam i zwróciłam się do Megi, przy okazji ukrywając przed Maxem rumieniec wypływający na moje blade policzki.
- A właściwie kto jest twoim boskim rodzicem?
- Jestem córką Ateny.

Przypomniałam sobie tłum rodzeństwa Annabeth przy stoliku nr 6 i samą Annabeth ze swoimi blond puklami, szarymi oczami i figurą lekkoatlety.
Megi musiała zobaczyć mój zaskoczony wyraz twarzy, bo uśmiechnęła się do mnie i poklepała po ramieniu. Przynajmniej to miała identyczne jak Annabeth. Uśmiech.
- Owszem, nie wyglądam jak reszta mojego rodzeństwa, ale dzięki temu jestem jeszcze bardziej wyjątkowa. I uprzedzając twoje kolejne pytanie, czarny to mój naturalny kolor. Nie farbowałam ich.
- A Sophie? Może powiecie mi, że jest córką Dionizosa, tylko jest trochę bardziej wyjątkowa. I ładniejsza od oryginału.
Złotowłosa spojrzała na mnie i też się szeroko uśmiechnęła.
- Nie, ja jestem córką Apolla. I mam brata.
- No niemożliwe, że masz brata. Opowiedz nam, jak to się stało.
Max wykonał klasyczny plask dłonią o twarz i poszedł po swój hełm. Sophie zaśmiała się uroczo.
- Nie miałam na myśli mojego boskiego rodzeństwa. Mam brata bliźniaka, Ryana.
Opadła mi kopara, ale szybko pozbierałam ją z podłogi i przybrałam obojętną minę.
- Trojaczki są u Hermesa a sześcioraczki trafiły do Demeter.
- Właściwie - wtrąciła Megi -  Buerke'owie  to bardzo ciekawy przypadek, bo jedyny w historii. Nigdy dotąd nie zdażyło się, żeby bóg miał dwoje dwoje dzieci z jednej ciąży, jeśli mogę to tak nazwać.
- Nie możesz - wtrąciła Sophie.
- Nie przerywaj mi. W każdym razie, nic nam nie wiadomo o bliźniakach. Wiemy tylko o dwóch przypadkach, kiedy w jednej rodzinie urodziło się dwóch herosów. Bracia Hood, których miałaś okazję poznać...
Przypomniałam sobie ich elfie rysy i błękitne oczy. A potem przypomniałam sobie ich pięćdziesiątkę rodzeństwa. Na Zeusa.
- ... i Thalia i Jason. Ale oni na chłopski łeb się nie liczą.
Spojrzałam na nią szczerze zaciekawiona. I spodobało mi się to jej porównanie.
- Całe szczęście, że jestem dziewczyną, bo możesz mi wszystko pięknie opowiedzieć.
- Nie ma za bardzo co opowiadać. Thalia jest córką Zeusa i jednoczeście starszą siostrą Jasona, który z kolei jest synem Jupitera.
Zeus, Jupiter, rodzeństwo, ten sam bóg-rodzic. 
 - Chcesz mi powiedzieć, że bogowie istnieją również w rzymskiej formie?
- Na pewno masz biologiczną matkę? Pasowałabyś mi na córkę Ateny. Za szybko wszystko łapiesz...
- Ej, to nie było miłe.
Uniosła dłonie w geście obronnym. Zadałam kolejne pytanie, skoro już zaczęliśmy grę w pytania na poziomie.
- A gdzie ten Jason mieszka? Bo, z tego co ogarnęłam, tu są sami greccy herosi.
- Tutaj.
- Że jak?
- Odwołuję, że wszystko łapiesz. Nic już nie rozumiesz, prawda?
Kiwnęłam głową.
- Powiedzmy, że wszystko mi się pomieszało i wyszła z tego pizza z czekoladą wielkości iPoda.
- Smakowicie - mruknęła pod nosem Megi.
- Więc co z tym Jasonem?
- Znane jest ci takie pojęcie jak miłość? Zakochany kundel itp? Spoko, mi też nie. Ale tak jakoś wyszło, że Piper, jego dziewczyna, jest greczynką, grupową domku Afrodyty. Więc został. Teraz pewnie szlaja się gdzieś ze swoim przyjacielem, Leonem.
- Leonem...?
- Super ciacho - wtrąciła Sophie, po czym natychmiast spiekła raka. - Nie żeby to coś zmieniało. Jest strasznie irytujący, ale zdolne z niego ciacho. Dziecko, znaczy się. Zdolny chłopak. Kiedyś ci go przedstawię.
Uśmiechnęłam się i rzuciłam Megi porozumiewawcze spojrzenie.
Tylko Max, który przed chwilą wrócił, siedział cicho i gapił się na mnie jak na ostatniego hot-doga na talerzu.
- Co jest? - zapytałam pewna, że jestem gdzieś ubrudzona. - Mam coś na twarzy?
Nadal się gapił i choć nie odpowiedział i tak spłonęłam rumieńcem. Jego oczy, ciemne i głębokie, zdawały się mnie przenikać na wylot. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem bratem Annabeth.
- O co ci chodzi, bo zaczynam się bać?
Otrząsnął się nagle i przeniósł swój wzrok na najpierw Megi, potem na miecze wciąż leżące na piasku, i z powrotem na mnie. 
- Zastanawiam się, czy przypadkiem ty nie farbujesz włosów.
Trochę mnie to obraziło, ponieważ byłam naprawdę dumna ze swoich włosów i bardzo je lubiłam.

Dlaczego pytał, czy je farbuję?

Moje włosy są platynowe. Nie zupełnie białe, sięgają mi mniej więcej do ramion. Ostatnio musiałam je ściąć, bo pewnien chłopak wplątał mi w nie zieloną plastelinę, kiedyś były długie niemal do pasa.
- Nie, nie wkładam też soczewek i nie noszę push-upów!
Nie wiem, czemu zareagowałam tak ostro, ale byłam zdenerwowana, i odeszłam stamtąd. Nie żeby szyna na nodze i konieczność poruszania o kulach mi w tym pomogła.
Udałam się w jedyne miejsce, gdzie czułam się jak w domu.
Plaża.
Złoty piasek wsypywał mi się do trampków, więc rozsznurowałam je i teraz, nagrzany od promieni słonecznych, parzył mnie w stopy.
Osunęłam się na ziemię tuż przy wodzie, tak aby delikatne fale  obmywały moje stopy.
W sumie powinnabyłam tam wrócić i przeprosić za mój nagły wybuch godny dziecka Aresa,  ale w tym samym momencie zauważyłam ciemnowłosego chłopaka siedzącego kilka metrow dalej, z nogami podkulonymi pod brodę, i zamkniętymi oczami. Oddychał powoli, widocznie szukał samotności. Uśmiechał się lekko.
Zastanawiałam się, kto zostawia wszystko i idzie pomyśleć na plaży?
Między innymi ty, idiotko.
Rzeczywiście. Od kiedy pamiętam, zawsze, gdy miałam jakiś problem, wychodziłam na plażę. Szum fal pomagał mi się skupić, a ciepło promieni słonecznych sprawiało, że uciekało ze mnie całe napięcie.
- Wiem, że tam jesteś - usłyszałam nagle. Spojrzałam na chłopaka, który wciąż siedział z zamkniętymi oczami. - Chodź, przysiądź się.
Posunęłam tyłkiem po piasku i znalazłam się obok niego.
- Hej - przywitał się. Nie pozostało mi nic, jak tylko robić to samo.
- Hej.
- Co u ciebie?
Rozmawiał ze mną jak ze strarą kumpelą, a nawet nie znałam jego imienia. Nadal nie otwierał oczu.
- Bywało lepiej.
Nie wiem, czemu, ale czułam, że chłopak mnie nie wyśmieje ani nic w tym stylu.
- A cóż takiego się stało?
Wzruszyłam ramionami, jakby to była drobnostka.
- Bez powodu nakrzyczałam na Maxa Stonera.
- Bez powodu?
- Naśmiewał się z moich włosów.
- Bo może są śmieszne.
- Nie są!
- Nie krzycz, proszę. Może po prostu przeprosić za swój wybuch?
- Latwo ci mówić, kimkolwiek jesteś.
- Jestem herosem jak każdy tutaj, Leanne-Olivio Riley-Asplin.

Po czym wstał i poszedł sobie, zostawiając za sobą w piasku ślady stóp.




Leanne




Max




Megi




Sophie