zeszło się mnie z deka beka rozdział dupa ha ha ha
pozdro600, mammariss
***
- Annie! Annie!
Słyszałam cztery głosy wykrzykujące w przestrzeń moje imię. Otworzyłam oczy. Wciąż byłam na plaży. Musiałam zasnąć, piasek przykleił mi się do policzka i wsypał do ust. Zaczęłam pluć i wytrzepywać go z włosów.
Słońce już zaszło, i teraz wschodzący księżyc odbijał się srebrem w oceanie.
- Tu jesteś urwisie!
Obejrzałam się trochę nieprzytomnie i ujrzałam Sophie. Wyglądała na zmęczoną, ale szczęśliwą. Odwróciła się za siebie i krzyknęła do reszty:
- Ej, znalazłam ją!
Po chwili przybiegli jeszcze Megi i Calvin, oraz chłopak w którym rozpoznałam Ryana, brata bliźniaka Sophie, bo miał taki sam prosty nos i niebieskie oczy.
- To ona? - zapytał, gdy wszyscy okrążyli mnie jak w jakimś kółeczku dla para nienormalnych i Calvin podniósł mnie do pionu. Kule zapadały mi się w piasku.
- Nie, to zagubiony dostawca pizzy. Chcesz hawajską czy pepperoni? Oczywiście, że to ja, imbecylu! - wyrzuciłam z siebie, po czym policzyłam do dziesięciu, żeby nie przywalić mu z łokcia w ten jego prosty nos. Jak to możliwe, że ludzie wkurzają mnie na wstępie? Postanowiłam w duchu zrzucić wszystko na moje ADHD.
- Niezłe ziółko.
- Oj, poczekaj, aż ktoś powie coś o jej włosach - wtrąciła Megi z chytrym uśmieszkiem.
Bez zastanowienia odwróciłam się w jego stronę tak, że staliśmy teraz twarzą w twarz i przytknęłam mu palec do ust, kręcąc głową z przymkniętymi oczami, co zawsze działało na Calvina i paru innych natrętów.
- Nawet nie próbuj - wyszeptałam.
- Nuesumbarowaye?
- Nie, nie są farbowane.
- Faknyyne.
- Dziękuję, też uważam, że są ładne.
Zdjęłam palec z jego ust i uśmiechnęłam się zalotnie, dla polepszenia efektu. Ryan jeszcze przez chwilę wodził za mną wzrokiem jak urzeczony. Z transu wybudziła go Megi która z wyrzutem zapytała mnie:
- I chcesz nam powiedzieć, że byłaś tu przez cały czas?
Spojrzałam w jej stronę i zrobiłam minę niewiniątka.
- Och, no co ty! Poleciałam na moim różowym pegazie do Los Angeles zagrać w łapki z Maharadżą. Wróciłam jakieś dziesięć minut temu i postanowiłam się przespać, ale wcześniej obowiązkową nażarłam się piasku. A co, nie mogliście mnie znaleźć? Przecież zostawiłam wiadomość na niebie, że zaraz wracam. Nie zauważyliście wielkich liter ZW na niebie? Zadziwiające, jak rzadko ludzie spoglądają w niebo, prawda?
- Skończyłaś już? - wcięła się znużona Megi. - Szukaliśmy cię pół godziny! Spóźniłaś się na kolację.
Szkoda, bo od dawna kiszki grały mi marsza. Już wiem, czemu śnił mi się wielki hot-dog z twarzą Maxa mówiący mi, że jestem cała w zielonym szlamie...
Widząc moją zbolałą minę, Sophie mrugnęła do mnie i szepnęła:
- Spokojnie, zawsze można poprosić braci Hood, żeby zwinęli coś ze spiżarni.
Rzuciłam jej wdzięczne spojrzenie. W tym momencie kula osunęła się po piachu i byłabym upadła, gdyby nie Calvin, który rzucił się przed siebie i mnie złapał.
- A ty nadal to nosisz? - odezwał się po raz pierwszy, kiedy mnie puszczał i stuknął palcem w moją szynę.
- Powiedzieli, że trochę w tym zabawię.
Uśmiechnął się.
- Może w innym świecie. Chodź ze mną.
Ruszyliśmy małym orszakiem w stronę, którą wskazał Calvin. Wspinaliśmy się po zaspie i czułam się jak kangur, skacząc na tych moich dwóch dodatkowych nogach. Reszta trzymała się z tyłu.
Dogoniłam Calvina i zrównałam się z nim. Nie miał na sobie spodni, przez co czułam się co najmniej dziwnie. Jego oczowalna, pomarańczowa koszulka była jedyną rzeczą zaliczającą się do ubrań. Oprócz tego, miał przy sobie pas z przytroczoną do niego drewnianą pałką i fujarką.
- Przy okazji - odezwał się po kilku minutach marszu. - Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem.
Spojrzałam na niego chcąc wyglądać groźnie, ale prawdę mówiąc, ja też bym go zostawiła. Zadałam jednak pytanie, które męczyło mnie od początku.
- Gdzie się podziewałeś?
- Och, no co ty! Poleciałam na moim różowym pegazie do Los Angeles zagrać w łapki z Maharadżą. Wróciłam jakieś dziesięć minut temu i postanowiłam się przespać, ale wcześniej obowiązkową nażarłam się piasku. A co, nie mogliście mnie znaleźć? Przecież zostawiłam wiadomość na niebie, że zaraz wracam. Nie zauważyliście wielkich liter ZW na niebie? Zadziwiające, jak rzadko ludzie spoglądają w niebo, prawda?
- Skończyłaś już? - wcięła się znużona Megi. - Szukaliśmy cię pół godziny! Spóźniłaś się na kolację.
Szkoda, bo od dawna kiszki grały mi marsza. Już wiem, czemu śnił mi się wielki hot-dog z twarzą Maxa mówiący mi, że jestem cała w zielonym szlamie...
Widząc moją zbolałą minę, Sophie mrugnęła do mnie i szepnęła:
- Spokojnie, zawsze można poprosić braci Hood, żeby zwinęli coś ze spiżarni.
Rzuciłam jej wdzięczne spojrzenie. W tym momencie kula osunęła się po piachu i byłabym upadła, gdyby nie Calvin, który rzucił się przed siebie i mnie złapał.
- A ty nadal to nosisz? - odezwał się po raz pierwszy, kiedy mnie puszczał i stuknął palcem w moją szynę.
- Powiedzieli, że trochę w tym zabawię.
Uśmiechnął się.
- Może w innym świecie. Chodź ze mną.
Ruszyliśmy małym orszakiem w stronę, którą wskazał Calvin. Wspinaliśmy się po zaspie i czułam się jak kangur, skacząc na tych moich dwóch dodatkowych nogach. Reszta trzymała się z tyłu.
Dogoniłam Calvina i zrównałam się z nim. Nie miał na sobie spodni, przez co czułam się co najmniej dziwnie. Jego oczowalna, pomarańczowa koszulka była jedyną rzeczą zaliczającą się do ubrań. Oprócz tego, miał przy sobie pas z przytroczoną do niego drewnianą pałką i fujarką.
- Przy okazji - odezwał się po kilku minutach marszu. - Przepraszam, że cię wtedy zostawiłem.
Spojrzałam na niego chcąc wyglądać groźnie, ale prawdę mówiąc, ja też bym go zostawiła. Zadałam jednak pytanie, które męczyło mnie od początku.
- Gdzie się podziewałeś?
Spojrzał na mnie zaskoczony.
- Myślałem, że to oczywiste.
Pokręciłam głową.
- Nie dla mnie, ułoma z szyną na nodze.
- Bez przesady, zaraz się jej pozbędziemy.
Szliśmy dalej w milczeniu. Ocean po naszej prawej stronie, dzięki gwiazdom odbijającym się od jego powierzchni, wyglądał jak nieustannie falujący diamentowy dywan. Nie mam nic przeciwko diamentom.
Powiało chłodem i na moich gołych nogach pojawiła się gęsia skórka. Zupełnie zapomniałam, w co byłam ubrana owej feralnej nocy podczas ucieczki przed panią-potworem Fran. Najwyraźniej kiedy znaleźli mnie nieprzytomną pod drzewem i zanieśli do szpitalnego łóżka, nie zerwali ze mnie ciuchów, jak to się robi w prawie każdym filmie opartym na podstawie jednej z tysiąca dwustu trzydziestu sześciu książek Nicholasa Sparksa*.
Miałam na sobie moje ukochane czarne conversy, krótkie czarne spodenki i białą koszulkę z bardzo skromnym napisem "PRINCESS" na piersiach. Do tego, obowiązkowo, czarna skórzana kurtka. Mój ostry styl był jednym z czynników, przez które znalazłam się w OSMP-ie.
Przed nami wyrosła ściana lasu. Gęsto rosnące drzewa i krzewy zdawały się wciągać mnie między siebie.
- Byłem pewny, że kiedy się rozdzielimy, ogar pobiegnie za mną.
Megi przewróciła oczami, ale nic nie mówiła. Calvin kontynuował:
- Dużo więcej czasu spędziłem tutaj, wśród herosów, i miałem nadzieję, że odór boskiej krwi utrzymujący się na moim ciele wystarczy aby go od ciebie odciągnąć.
Zdaje się, że nie tylko mnie nowicjuszce wydawało się to najgorszym pomysłem roku. Z tyłu za nami ktoś prychnął. Odwróciłam głowę akurat żeby zobaczyć, jak Ryan, nie mogąc powstrzymać śmiechu, opluwa idącą przed nim Megi i zaśmiewa się w najlepsze. Calvin spiekł raka, a ja zastanawiałam się, czy nie trzeba dzwonić do wariatkowa. Instniała też opcja, że po prostu się w nim znalazłam...
- Przepraszam - wydusił Ryan pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu - ale w życiu bym nie pomyślał, że możesz być takim idiotą, Calvin.
Na czerwonych policzkach satyra można było by smażyć naleśniki.
Szczerze powiedziawszy, niewiele rozumiałam, więc szturchnęłam Megi i dyskretnie zapytałam, o co chodzi.
- Zacznijmy od tego, że jesteś pierwszym przydziałem Calvina.
Od razu jej przerwałam.
- Przydziałem? Serio? To brzmi jakbym była ostatnim opakowaniem płatków śniadaniowych na półce w supermarkecie.
- Tak bywa. Właśnie tak satyrowie między sobą nazywają herosów, którymi się opiekują. Calvin po raz pierwszy został opiekunem. Strasznie się stresował, jest bardzo młody.
Spojrzała na niego z siostrzaną czułością.
- A właściwie - rzuciłam od niechcenia - Ile ty masz lat, Calvin?
Odrócił się i teraz szedł tyłem. W duchu liczyłam na to, że potknie się o jakiś wystający korzeń. Ach, ta moja wrodzona miłość do bliźniego.
- Na ludzkie lata czy moje?
- I te, i te.
- Na ludzkie lata mam 13 lat. Ale tu, w moim świecie, 26.
- Możesz już pić alkohol? - to było pierwsze co przyszło mi do głowy po tym nieco zaskakującym wyznaniu. Jakbym była jakimś nałogowcem. To miejsce musiało na mnie źle działać.
- Serio, Annie? Alkohol?
- No co, jestem nastolatką.
Wywrócił oczami i z powrotem zwrócił się twarzą w stronę wędrówki.
Kiedy się zatrzymał, miałam lekkie wątpliwości co to tego, czy chcę, żeby mi pomagał.
Znaleźliśmy się u stóp wielkiego drzewa na którego najgrubszym konarze znajdował się... drewniany domek. Był niewiele mniejszy od tych wszystkich domów w których mieszkali wszyscy obozowicze. Był cały z jasnego drewna a prowadziła do niego drabinka. Tu spojrzałam wymownie na Calvina, potem na drabinkę, moją okutą w szynę nogę i z powrotem na satyra. Uśmiechnął się jedynie i zaprowadził na tyły wielkiego dębu, gdzie swobodnie dyndała sobie uprząż właśnie taka jakiej nie mieli ci wariaci, którzy wspinali się na górę z lawą. Dopiero po chwili ogarnęłam, że zamierza mnie w to ubrać i wciągnąć na górę. Spytałam, czy to koniecznie, ale kiedy zwyczajnie w świecie podniósł mnie do góry i wsunął w szelki, zrozumiałam, że nie ma odwrotu.
- Tylko mnie nie upuść - zdążyłam rzucić, zanim dopiąć ostatnią klamerkę, wcisnął mi w dłonie moje kule i potruchtał do drabinki, aby szybkimi susami wspiąć się po niej i doskoczyć do liny, która miała mnie unieść na platformę zbudowaną dookoła domku, żeby takie sierotki jak ja miały gdzie posadzić dupsko. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale czułam się jak jakaś upośledzona czy coś...
Na szczęście, moja podróż na górę była szybka i bezbolesna, nie licząc tasiemki od tych głupich szelek wpijającej mi się wszędzie i drapiącej w gołą skórę.
- Koniec trasy, proszę wysiadać - powiedział Calvin, kiedy podnosił mnie z ziemi i rozpinał klipsy, jakbym ja nie mogła tego zrobić. Stanęłam na platformie podpierając się kulami i podeszłam do krawędzi półki.
Rozciągał się stąd zapierający dech w piersiach widok. Domek znajdował się wyżej niż się wydawało patrząc na niego z dołu. Wyrastał ponad korony drzew otaczających potężny dąb i był większy niż myślałam. Mogłam policzyć stąd wszystkie domki obozowiczów i ludzi wyglądających jak mrówki i kłębiących się wokół kilku ognisk rozpalonych na placu pomiędzy domkami. W oddali majaczył czarny ocean, a gdzieś daleko był Wieki Dom.
- Jezu, przestań tak stać i chodź do środka, to może uda mi się ci pomóc przed wschodem słońca.
Pokazałam Calvinowi język i weszłam przez otwarte drzwi do domu.
W środku prezentował się... czysto. Jak na miejsce zamieszkania potencjalnego nastolatka. Na ziemi leżał zielony dywan, a w jednym kącie stał stoliczek kawowy, na którym pięknie prezentowały się złociste chryzantemy, których przyjemny zapach unosił się w całym pomieszczeniu. A było tych pomieszczeń dokładnie trzy. Jedno, sypialniane, było zasłonięte czarną zasłoną, za którą nie omieszkałam się zajrzeć, bo moja wrodzona ciekawość była jak króliczek wielkanocny, nie do ogarnięcia. Za zasłoną zjandowało się proste łóżko z czerwoną narzutą i jeden stoliczek z lampą naftową i książką, której tytułu nie dostrzegłam. Na ścianie nad łóżkiem znajdowały się trzy zdjęcia. Jedno przedstawiało uśmiechniętego Calvina obejmującego się z dwoma dziewczynami. W jednej rozpoznałam Megi, druga była rudowłosa i bardzo, bardzo blada. Na drugim była Annabeth z jakimś brunetem i innym satyrem, oraz Chejron. Trzecie zdjęcie było ciemne, i chyba zostało zrobione w nocy, nad wodą, bo gdzieś w tyle majaczył niewyraźny księżyc. Nie widziałam twarzy postaci które zostały uwiecznione na fotografii, i wątpiłam by Calvin coś na niej dostrzegał, ale skoro wisiała nad jego łóżkiem, musiała coś dla niego znaczyć. Była jeszcze czwarta ramka, pusta i sniepasująca do schematu. Zastanawiałam się, czemu nie wstawił tam jakiegoś zdjęcia, i już miałam się go o to zapytać, ale w tym momencie pociągnął mnie za ramię i zaprowadził do drugiego pomieszczenia w jego mieszkanku, pseudo salonu. Bez słowa popchnął mnie w stronę wygodnej kanapy a sam podsunął sobie wiklinowe siedzisko sprzed biurka na którym znajdowała się papeteria i, nie wiedzieć czemu, obgryziona noga od jakiegoś krzesła lub półki. Przyzwyczaiłam się już do dziwnych upodbań kulinarnych mojego kumpla.
Zaczełam się trochę denerwować, kiedy spod szklanego stolika wyciągnął trzy drewniane miski z jakimiś dwoma proszkami i fioletowym płynem.
- Calvin...
Uciszył mnie srogim spojrzeniem.
- Mam uczulenie na orzechy - wyszeptałam.
Zdawało mi się, że Ryan ma ochotę się zaśmiać, ale chyba zorientował się, że w tym sposobem tylko rozproszyłby Calvina, który mieszał właśnie zielony proszek z płynem, mrucząc coś pod nosem, a kiedy z mieszaniny uleciał w górę obłok niebieskiej pary, uśmiechnął się i wyjął zza pasa fujarkę, na której zaczął wygrywać melodię, której nastrój nie sposób było określić. Raz była skoczna i wesoła, by po chwili zmienić się w ponurą nutę. Przerywał co jakiś czas, żeby dosypać drugiego proszku, czerwonego, a kiedy substancja osiągnęła kolor świeżego imbiru, przerwał usatysfakcjonowany. Kazał Megi pomóc mi ze zdjęciem szyny. Kilka kropel płynu trafiło na gazę, którą przedzielił na pół i przyłożył w miejsce, gdzie zszyli mi udo oraz na kolano. Zaszczypało, ale natychmiast potem poczułam niewysłowioną ulgę. Resztę przelał do przezroczystego kubka i dodał słomkę. oraz różową parasolkę. Podejrzewam, że miał być to rodziaj jakiegoś dowcipu.
- Bon apetit - powiedział, podając mi szklankę. Wzięłam ją nieufnie i niemal zanużyłam nos w płynie chcąc go powąchać. Był bezwonny.
- Rozumiem, że nie będzie smakował jak to cudo które wypala od środka?
Uśmiechnął się w odpowiedzi, którą znałam. Musiałam przygotowć się na szok kulinarny.
Wzięłam pierwszy łyk.
Miałam ochotę wypluś wszystko na ziemię. Lecieć do łazienki i myć język, póki nie zmyję z niego smaku tego egzotycznego koktajlu.
Żartuję. Miał smak mielonej mięty wymieszanej z imbirem i odrobiną papryczki chili. Było ostre, ale nie smakowało źle. Była tam jeszcze jedna lub dwie inne nuty, których nie potrafiłam rozpoznać, ale nie powiem, żeby mi jakoś szczególnie zależało. Wypiałam wszystko duszkiem i zasnęłam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Obudziłam się nad ranem. W domku nie było nikogo. Miałam wrażenie, że ostatnio nie robię nic innego tylko śpię...
Nagle zza wyłomu wyłonił się chłopak z plaży. Nie wiedziałam, skąd się tam wziął, i jakim cudem go nie zauważyłam, ale był tam, i uśmiechał się do mnie. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i spróbowałam podnieść się z kanapy, co od razu okazało się złym pomysłem, bo nie byłam gotowa stanąć cłym ciężarem na mojej nodze i kiedy tylko stanęłam w miarę prosto zachwiałam się do przodu i prawie że walnęłam nosem w drewnianą podłogę. Prawie, bo plażowy chłopak w porę złapał mnie w pasie i teraz podtrzymywał zaledwie kilkanaście centymetrów nad twardą, niedobrą deską, twarzą w twarz. Miał naprawdę ładne oczy. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że pierwsze, na co zwracam uwagę poznając kogoś nowego, to jego oczy. A te były niezwykle jasne i ze złotą obręczą wokół tęczówek.
- Rannym ptaszkiem to ty nie jesteś, prawda? - powiedział, wciąż trzymając mnie nad ziemią i uśmiechając się. Był realny, co mnie ucieszyło, bo przez jakiś czas miałam obawy, że koleś mi się przywidział.
- A powinnam być?
Wzruszył ramionami.
- Tutaj? Och, tak. Przyda ci się kiedyś, zobaczysz.
- Świetnie. Następnym razem będę pamiętać, a teraz, jeśli łaska, postaw mnie wreszcie do pionu, bo czuję się dziwnie.
Posłuchał i teraz stałam już pewnie na nogach, choć trzymając się blisko oparcia kanapy, aby mieć się czego złapać, jakbym nagle zechciała się bliżej zapoznać z dębową podłodą.
Staliśmy tak kilka dobrych minut, tkwiąc w męczącej ciszy, kiedy ten poruszył oczywisty temat.
- Masz ładne włosy.
Spojrzałam na niego czujnie.
- Są może farb...
- Nie!
Cofnął się kilka kroków w tył, zapewne nie chcąc być pierwszym celem, w który miałam wielką ochotę rzucić tą głupią nogą od szafki czy tam krzesła, którą Calvin bardzo ładnie obgryza od jakiegoś czasu.
- Wyluzuj. Nie są farbowane. Rozumiem.
- Dziękuję.
Przymknęłam oczy i przytknęłam dłoń do skroni. Policzyłam do dziesięciu.
- Właściwie jak masz na imię?
Ale kiedy otworzyłam czy, jego już nie było.
*wcale nie jest ich tak wiele, i, swoją drogą, kocham gościa ;)
Megi przewróciła oczami, ale nic nie mówiła. Calvin kontynuował:
- Dużo więcej czasu spędziłem tutaj, wśród herosów, i miałem nadzieję, że odór boskiej krwi utrzymujący się na moim ciele wystarczy aby go od ciebie odciągnąć.
Zdaje się, że nie tylko mnie nowicjuszce wydawało się to najgorszym pomysłem roku. Z tyłu za nami ktoś prychnął. Odwróciłam głowę akurat żeby zobaczyć, jak Ryan, nie mogąc powstrzymać śmiechu, opluwa idącą przed nim Megi i zaśmiewa się w najlepsze. Calvin spiekł raka, a ja zastanawiałam się, czy nie trzeba dzwonić do wariatkowa. Instniała też opcja, że po prostu się w nim znalazłam...
- Przepraszam - wydusił Ryan pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu - ale w życiu bym nie pomyślał, że możesz być takim idiotą, Calvin.
Na czerwonych policzkach satyra można było by smażyć naleśniki.
Szczerze powiedziawszy, niewiele rozumiałam, więc szturchnęłam Megi i dyskretnie zapytałam, o co chodzi.
- Zacznijmy od tego, że jesteś pierwszym przydziałem Calvina.
Od razu jej przerwałam.
- Przydziałem? Serio? To brzmi jakbym była ostatnim opakowaniem płatków śniadaniowych na półce w supermarkecie.
- Tak bywa. Właśnie tak satyrowie między sobą nazywają herosów, którymi się opiekują. Calvin po raz pierwszy został opiekunem. Strasznie się stresował, jest bardzo młody.
Spojrzała na niego z siostrzaną czułością.
- A właściwie - rzuciłam od niechcenia - Ile ty masz lat, Calvin?
Odrócił się i teraz szedł tyłem. W duchu liczyłam na to, że potknie się o jakiś wystający korzeń. Ach, ta moja wrodzona miłość do bliźniego.
- Na ludzkie lata czy moje?
- I te, i te.
- Na ludzkie lata mam 13 lat. Ale tu, w moim świecie, 26.
- Możesz już pić alkohol? - to było pierwsze co przyszło mi do głowy po tym nieco zaskakującym wyznaniu. Jakbym była jakimś nałogowcem. To miejsce musiało na mnie źle działać.
- Serio, Annie? Alkohol?
- No co, jestem nastolatką.
Wywrócił oczami i z powrotem zwrócił się twarzą w stronę wędrówki.
Kiedy się zatrzymał, miałam lekkie wątpliwości co to tego, czy chcę, żeby mi pomagał.
Znaleźliśmy się u stóp wielkiego drzewa na którego najgrubszym konarze znajdował się... drewniany domek. Był niewiele mniejszy od tych wszystkich domów w których mieszkali wszyscy obozowicze. Był cały z jasnego drewna a prowadziła do niego drabinka. Tu spojrzałam wymownie na Calvina, potem na drabinkę, moją okutą w szynę nogę i z powrotem na satyra. Uśmiechnął się jedynie i zaprowadził na tyły wielkiego dębu, gdzie swobodnie dyndała sobie uprząż właśnie taka jakiej nie mieli ci wariaci, którzy wspinali się na górę z lawą. Dopiero po chwili ogarnęłam, że zamierza mnie w to ubrać i wciągnąć na górę. Spytałam, czy to koniecznie, ale kiedy zwyczajnie w świecie podniósł mnie do góry i wsunął w szelki, zrozumiałam, że nie ma odwrotu.
- Tylko mnie nie upuść - zdążyłam rzucić, zanim dopiąć ostatnią klamerkę, wcisnął mi w dłonie moje kule i potruchtał do drabinki, aby szybkimi susami wspiąć się po niej i doskoczyć do liny, która miała mnie unieść na platformę zbudowaną dookoła domku, żeby takie sierotki jak ja miały gdzie posadzić dupsko. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale czułam się jak jakaś upośledzona czy coś...
Na szczęście, moja podróż na górę była szybka i bezbolesna, nie licząc tasiemki od tych głupich szelek wpijającej mi się wszędzie i drapiącej w gołą skórę.
- Koniec trasy, proszę wysiadać - powiedział Calvin, kiedy podnosił mnie z ziemi i rozpinał klipsy, jakbym ja nie mogła tego zrobić. Stanęłam na platformie podpierając się kulami i podeszłam do krawędzi półki.
Rozciągał się stąd zapierający dech w piersiach widok. Domek znajdował się wyżej niż się wydawało patrząc na niego z dołu. Wyrastał ponad korony drzew otaczających potężny dąb i był większy niż myślałam. Mogłam policzyć stąd wszystkie domki obozowiczów i ludzi wyglądających jak mrówki i kłębiących się wokół kilku ognisk rozpalonych na placu pomiędzy domkami. W oddali majaczył czarny ocean, a gdzieś daleko był Wieki Dom.
- Jezu, przestań tak stać i chodź do środka, to może uda mi się ci pomóc przed wschodem słońca.
Pokazałam Calvinowi język i weszłam przez otwarte drzwi do domu.
W środku prezentował się... czysto. Jak na miejsce zamieszkania potencjalnego nastolatka. Na ziemi leżał zielony dywan, a w jednym kącie stał stoliczek kawowy, na którym pięknie prezentowały się złociste chryzantemy, których przyjemny zapach unosił się w całym pomieszczeniu. A było tych pomieszczeń dokładnie trzy. Jedno, sypialniane, było zasłonięte czarną zasłoną, za którą nie omieszkałam się zajrzeć, bo moja wrodzona ciekawość była jak króliczek wielkanocny, nie do ogarnięcia. Za zasłoną zjandowało się proste łóżko z czerwoną narzutą i jeden stoliczek z lampą naftową i książką, której tytułu nie dostrzegłam. Na ścianie nad łóżkiem znajdowały się trzy zdjęcia. Jedno przedstawiało uśmiechniętego Calvina obejmującego się z dwoma dziewczynami. W jednej rozpoznałam Megi, druga była rudowłosa i bardzo, bardzo blada. Na drugim była Annabeth z jakimś brunetem i innym satyrem, oraz Chejron. Trzecie zdjęcie było ciemne, i chyba zostało zrobione w nocy, nad wodą, bo gdzieś w tyle majaczył niewyraźny księżyc. Nie widziałam twarzy postaci które zostały uwiecznione na fotografii, i wątpiłam by Calvin coś na niej dostrzegał, ale skoro wisiała nad jego łóżkiem, musiała coś dla niego znaczyć. Była jeszcze czwarta ramka, pusta i sniepasująca do schematu. Zastanawiałam się, czemu nie wstawił tam jakiegoś zdjęcia, i już miałam się go o to zapytać, ale w tym momencie pociągnął mnie za ramię i zaprowadził do drugiego pomieszczenia w jego mieszkanku, pseudo salonu. Bez słowa popchnął mnie w stronę wygodnej kanapy a sam podsunął sobie wiklinowe siedzisko sprzed biurka na którym znajdowała się papeteria i, nie wiedzieć czemu, obgryziona noga od jakiegoś krzesła lub półki. Przyzwyczaiłam się już do dziwnych upodbań kulinarnych mojego kumpla.
Zaczełam się trochę denerwować, kiedy spod szklanego stolika wyciągnął trzy drewniane miski z jakimiś dwoma proszkami i fioletowym płynem.
- Calvin...
Uciszył mnie srogim spojrzeniem.
- Mam uczulenie na orzechy - wyszeptałam.
Zdawało mi się, że Ryan ma ochotę się zaśmiać, ale chyba zorientował się, że w tym sposobem tylko rozproszyłby Calvina, który mieszał właśnie zielony proszek z płynem, mrucząc coś pod nosem, a kiedy z mieszaniny uleciał w górę obłok niebieskiej pary, uśmiechnął się i wyjął zza pasa fujarkę, na której zaczął wygrywać melodię, której nastrój nie sposób było określić. Raz była skoczna i wesoła, by po chwili zmienić się w ponurą nutę. Przerywał co jakiś czas, żeby dosypać drugiego proszku, czerwonego, a kiedy substancja osiągnęła kolor świeżego imbiru, przerwał usatysfakcjonowany. Kazał Megi pomóc mi ze zdjęciem szyny. Kilka kropel płynu trafiło na gazę, którą przedzielił na pół i przyłożył w miejsce, gdzie zszyli mi udo oraz na kolano. Zaszczypało, ale natychmiast potem poczułam niewysłowioną ulgę. Resztę przelał do przezroczystego kubka i dodał słomkę. oraz różową parasolkę. Podejrzewam, że miał być to rodziaj jakiegoś dowcipu.
- Bon apetit - powiedział, podając mi szklankę. Wzięłam ją nieufnie i niemal zanużyłam nos w płynie chcąc go powąchać. Był bezwonny.
- Rozumiem, że nie będzie smakował jak to cudo które wypala od środka?
Uśmiechnął się w odpowiedzi, którą znałam. Musiałam przygotowć się na szok kulinarny.
Wzięłam pierwszy łyk.
Miałam ochotę wypluś wszystko na ziemię. Lecieć do łazienki i myć język, póki nie zmyję z niego smaku tego egzotycznego koktajlu.
Żartuję. Miał smak mielonej mięty wymieszanej z imbirem i odrobiną papryczki chili. Było ostre, ale nie smakowało źle. Była tam jeszcze jedna lub dwie inne nuty, których nie potrafiłam rozpoznać, ale nie powiem, żeby mi jakoś szczególnie zależało. Wypiałam wszystko duszkiem i zasnęłam jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
***
Obudziłam się nad ranem. W domku nie było nikogo. Miałam wrażenie, że ostatnio nie robię nic innego tylko śpię...
Nagle zza wyłomu wyłonił się chłopak z plaży. Nie wiedziałam, skąd się tam wziął, i jakim cudem go nie zauważyłam, ale był tam, i uśmiechał się do mnie. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i spróbowałam podnieść się z kanapy, co od razu okazało się złym pomysłem, bo nie byłam gotowa stanąć cłym ciężarem na mojej nodze i kiedy tylko stanęłam w miarę prosto zachwiałam się do przodu i prawie że walnęłam nosem w drewnianą podłogę. Prawie, bo plażowy chłopak w porę złapał mnie w pasie i teraz podtrzymywał zaledwie kilkanaście centymetrów nad twardą, niedobrą deską, twarzą w twarz. Miał naprawdę ładne oczy. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że pierwsze, na co zwracam uwagę poznając kogoś nowego, to jego oczy. A te były niezwykle jasne i ze złotą obręczą wokół tęczówek.
- Rannym ptaszkiem to ty nie jesteś, prawda? - powiedział, wciąż trzymając mnie nad ziemią i uśmiechając się. Był realny, co mnie ucieszyło, bo przez jakiś czas miałam obawy, że koleś mi się przywidział.
- A powinnam być?
Wzruszył ramionami.
- Tutaj? Och, tak. Przyda ci się kiedyś, zobaczysz.
- Świetnie. Następnym razem będę pamiętać, a teraz, jeśli łaska, postaw mnie wreszcie do pionu, bo czuję się dziwnie.
Posłuchał i teraz stałam już pewnie na nogach, choć trzymając się blisko oparcia kanapy, aby mieć się czego złapać, jakbym nagle zechciała się bliżej zapoznać z dębową podłodą.
Staliśmy tak kilka dobrych minut, tkwiąc w męczącej ciszy, kiedy ten poruszył oczywisty temat.
- Masz ładne włosy.
Spojrzałam na niego czujnie.
- Są może farb...
- Nie!
Cofnął się kilka kroków w tył, zapewne nie chcąc być pierwszym celem, w który miałam wielką ochotę rzucić tą głupią nogą od szafki czy tam krzesła, którą Calvin bardzo ładnie obgryza od jakiegoś czasu.
- Wyluzuj. Nie są farbowane. Rozumiem.
- Dziękuję.
Przymknęłam oczy i przytknęłam dłoń do skroni. Policzyłam do dziesięciu.
- Właściwie jak masz na imię?
Ale kiedy otworzyłam czy, jego już nie było.
***
domek Calvina
*wcale nie jest ich tak wiele, i, swoją drogą, kocham gościa ;)